Babia Góra – wejście od Przełęczy Krowiarki w zimowych warunkach
Choć do oficjalnej zmiany pory roku zostało jeszcze kilka dni, to i tak zimowy sezon można uznać za rozpoczęty. W mroźny, grudniowy dzień udajemy się do Zawoi i zdobywamy Babią Górę czerwonym szlakiem, prowadzącym na szczyt od Przełęczy Krowiarki.
Ostatnio było trochę przerwy od chodzenia po górach. Raz pogoda nie rozpieszczała, kiedy indziej wolałem nieco więcej pobiegać. W końcu jednak trafiły się fajne, prawdziwie zimowe warunki. A że kolejne odwiedziny Babiej Góry i tak były od jakiegoś czasu w planie, to właśnie ją wybraliśmy jako cel na otwarcie zimowego sezonu.
Babia Góra – szlaki na zimowe wejścia
Od polskiej strony na szczyt Babiej Góry prowadzą 3 trasy:
- czerwony szlak od Przełęczy Brona
- żółty szlak przez Perć Akademików
- czerwony szlak od Przełęczy Krowiarki
Dostępnych wariantów wejścia jest jednak nieco więcej. Na pierwszą z przełęczy można trafić wieloma różnymi drogami, choć przeważnie prowadzą one przez schronisko Markowe Szczawiny. Na Akademicką Perć również da się dojść od wschodu lub zachodu. Potencjalnych kombinacji jest pewnie z kilkanaście.
Przez turystów najczęściej wybierana jest jedna z dwóch opcji: czerwonym szlakiem z parkingu na Przełęczy Krowiarki lub zielonym i czerwonym kolorem z Zawoi Markowej (szlak żółty, będący moim zdaniem najtrudniejszym i najciekawszym, jest niestety zamykany zimą ze względu na zagrożenie lawinowe). Pierwsza wersja jest szybsza, druga trochę bardziej urozmaicona i posiadająca niezłą komunikację autobusową z okolicznymi miastami.
My jednak zdecydowaliśmy się na jeszcze inny wariant. Ponieważ wejście od Markowej znamy praktycznie na pamięć, chcieliśmy sprawdzić inne trasy. W planie był dojazd do Zawoi Policzne, podejście stamtąd na Przełęcz Krowiarki, wejście na Babią, następnie zejście pod schronisko i powrót do punktu startu.
Trasa dość długa, ale dająca możliwość przejścia szlakami, których dotąd się nie poznało. Mapę zamieszczam poniżej:
Logistyka i sprzęt
W połowie grudnia dni należą do najkrótszych w roku. Zaplanowana trasa to niemal 7 godzin marszu, a trzeba jeszcze tam dojechać i wrócić. Z Krakowa to ponad 2h w jedną stronę. Do tego warto mieć jakiś margines bezpieczeństwa (zimą nierzadko chodzi się wolniej) Okazuje się, że bez dobrego planu będzie ciężko.
Na szczęście autobusy jeżdżą dość często. Z trzymaniem się rozkładu jest różnie, ale nawet jak coś nie przyjedzie, to można poczekać kilkanaście, kilkadziesiąt minut i wsiada się w następny. Wstając wcześnie rano i polując na pierwsze kursy, na miejscu da się być około 8-mej, co obecnie daje jakieś 7,5 godziny chodzenia przy dziennym świetle.
Z powrotem problemów nie będzie. Busy jeżdżą do późnego wieczoru, więc trzeba się tylko przygotować na ewentualne marznięcie podczas stania na przystanku.
Ok, kwestie sprzętowe. Babia Góra jaka jest, dość powszechnie wiadomo. Zimo, mgliście, nierzadko z bardzo silnym wiatrem. Bywa, że na dole idzie się w rozpiętej bluzie, a 1000 metrów wyżej w grubej kurtce i dwóch parach rękawiczek człowiekowi zimno. Warto więc, szczególnie, zimą przygotować się na bardzo surowe warunki.
Oprócz standardu typu kilka warstw ciepłych ubrań, zapasowych skarpet i rękawic na zmianę, warto mieć stuptuty i raki lub raczki. Czekan może zostać w domu, to jeszcze nie te trudności. W plecaku warto natomiast znaleźć miejsce dla latarki, mapy i folii NRC, a w telefonie zapisać numer do GOPR-u.
Dojazd do Zawoi Policzne i podejście na Przełęcz Krowiarki
Teoretycznie, nasz autobus miał podjechać o 6:26 i wysadzić przy szlaku około 8:30. Niestety, z jakiegoś powodu przewoźnik odwołał kurs (choć na rozkładzie jazdy oraz ich stronie internetowej był wpisany), więc musieliśmy czekać na kolejny.
W końcu przyjechał jakiś bus z tabliczką „Zawoja”. Otwieram drzwi, pytam czy jedzie na Policzne. Kierowca twierdzi, że nie, a na pytanie kiedy będzie taki kurs odpowiada, że nie wie. Wysiadam, ale tylko po to, żeby chwilę później prowadzący pojazd mnie zawołał i stwierdził, że jednak na Policzne pojedzie. Przy kupnie biletu wprowadził jednak zupełnie inną nazwę przystanku. Nie wiem, co tam zaszło, ale narzekać nie będę, bo przynajmniej jedziemy do celu.
Na miejscu jesteśmy o 8:45, więc teoretycznie wyrobimy się z trasą „na styk”. Najwyżej końcówka będzie przy świetle czołówki, trudno. Ubieramy stuptuty i rękawiczki, a następnie ruszamy niebieskim szlakiem w stronę Krowiarek.
Pierwsze kilka kilometrów to asfalt. Bez chodnika, więc idziemy po niezbyt dobrze odśnieżonym poboczu, ale ruch jest niewielki, więc nie ma tragedii.
W pewnym momencie zatrzymuje się przy nas samochód, a kierowca proponuje podwózkę na przełęcz. Chwilę się waham, ale ostatecznie dziękuję za tę zaskakującą, choć miłą propozycje. Wolę przejść całą trasę samodzielnie, nawet jeśli jej pierwszy odcinek nie należy do szczególnie ciekawych.
Gdy droga zaczyna wić się serpentynami, niebieski szlak w końcu skręca z asfaltu i wchodzi do lasu. Tam czeka nas parę drobnych podejść i przepraw mostkami przez zamarznięte, zasypane strumienie. Ładnie tu. Zimie w górach nie można odmówić uroku, szczególnie jeśli widzi się ją po dłuższej przerwie.
Babia Góra – wejście od Przełęczy Krowiarki
Po lekko ponad godzinie jesteśmy na przełęczy. Znajduje się tu sporych rozmiarów parking oraz punkt poboru opłat za wstęp do parku narodowego. Dziś był jednak nieczynny, więc po prostu wchodzimy na czerwony szlak i rozpoczynamy długie podejście w kierunku Babiej Góry. Teoretycznie powinno zająć około 2,5 godziny.
Początek to coś w stylu wygodnych stopni, prowadzących szeroką ścieżką przez zasypany śniegiem las. Idzie się po tym dość wygodnie, szczególnie, że nachylenie ani razu nie zmusza do szczególnie dużego wysiłku.
Oprócz naszej dwójki, na szlaku znajduje się sporo innych osób. Co chwilę kogoś mijamy albo sami dajemy się wyprzedzić. Warunki do uprawiania turystyki są dziś bardzo dobre, więc nie dziwię się, że tyle osób zdecydowało się zaatakować Babią. Parking na przełęczy był z resztą wypełniony pod brzegi.
Świeży śnieg nie sprawia butom żadnego problemu, więc raki póki co zostają w plecaku. Zaczynam się zastanawiać, czy w ogóle je dziś założę. Choć nawet jeśli okażą się nieprzydatne, to i tak nie będę żałował ich zabrania. Zimą lepiej mieć ze sobą kilka rzeczy za dużo, niż choćby o jedną za mało. Styl „fast and light” zostawmy na inne pory roku.
Wraz ze wzrostem wysokości drzewa stają się coraz niższe. Pojawia się również kosodrzewina, a miejscami ścieżka zwęża się na tyle, że ciężko minąć się z osobami, które już schodzą ze szczytu (mimo wciąż wczesnej pory, trochę ich jest).
Po około 50 minutach marszu od przełęczy, docieramy do Sokolicy – pierwszego z grupy mało wybitnych wierzchołków na grani Babiej Góry. Na „szczycie” znajduje się platforma widokowa i znak z nazwą oraz wysokością (1367 m n.p.m.).
Sokolica to również miejsce, gdzie po raz pierwszy dostajemy sygnał, że wyżej panuje zupełni inny klimat niż w dolinie. Porywy wiatru momentalnie obniżają odczuwalną temperaturę. Koniec z paradowaniem w rozpiętej kurtce. Buffa też warto przygotować, choć póki co niech tylko osłania szyję.
Wspinamy się dalej. Droga prowadzi wśród coraz niższej kosodrzewiny, która jednak wciąż daje niezłą osłonę przed napierającym od południa wiatrem. Zdecydowanie warto od czasu do czasu obejrzeć się za siebie na pozostające w dole, inne szczyty Beskidu Żywieckiego.
Kolejny charakterystyczny punkt na szlaku to Kępa (1521 m). Tu również trafiamy na niewielkie wypiętrzenie grani z ogrodzoną płotkiem platformą widokową. Jest tabliczka szczytowa, kilka ławek oraz paru odpoczywających turystów.
Później kosodrzewina nie jest już na tyle wysoka, by uchronić przed mroźnymi podmuchami. Pora naciągnąć buffa wyżej na twarz i już na stałe założyć okulary przeciwsłoneczne, chroniące oczy przed odbijającym się od śniegu blaskiem słońca.
Kilkanaście metrów wyżej roślinność zanika niemal zupełnie. Tylko co jakiś czas mijamy przykryte śniegiem karłowate krzaczki. Wiatr bije w nas już nieustannie. Choć prognozy zapowiadały około 20 km/h, moim zdaniem jest nawet dwukrotnie więcej. Ale cóż, tu zawsze wieje, taki urok tej góry.
Kolejnym zdobytym przez nasz wierzchołkiem jest Gówniak. Widokowej platformy tu nie ma, ale wybitność jest podobnie mała, co w poprzednich przypadkach. Ot, parę kamieni przy szlaku z tabliczką szczytową nieco niżej. Nic więcej. Choć i tak ze względu swoją nazwę, góra jest dość powszechnie znana.
Jako że przez dłuższą chwilę Gówniak zasłania dalszą trasę, ponoć czasem (przy kiepskiej widoczności) ludzie mylą go z głównym szczytem Babiej Góry. Przyznam, że sam przez chwilę myślałem, „że to już”. Jednak wejście na wierzchołek rozwiało wątpliwości – stąd jeszcze co najmniej kilkanaście minut marszu.
Pogoda nadal sprzyja, choć przez masyw czasem przetaczają się niewielkie chmury. Kierując głowę do góry, można zauważyć z jak dużą prędkością wiatr pcha je w północnym kierunku.
Co do chmur – poniżej nas, pomiędzy Babią a Tatrami jest ich całe morze, co razem z wszechobecną bielą i zagłuszającymi wszystko porywami daje poczucie przebywania w niesamowicie odległym miejscu. Aż ciężko uwierzyć, że ten mroźny świat znajduje się ledwie 2 godziny drogi od naszego ciepłego i przytulnego mieszkania.
W końcu wychodzimy na niemal płaski teren. Przed sobą mamy niewielką chmurę, ale gdy ta ucieka na północ, dostrzegamy cel naszej wędrówki. Kamienny murek, grupę kulących się z zimna osób oraz charakterystyczną, oklejoną lodem tabliczkę szczytową. Mija kolejne parę minut i stajemy na szczycie Babiej Góry (1725 m n.p.m.).
Po zrobieniu kilku zdjęć chowamy się na murem i robimy chwilę przerwy. Jedzenie, picie, wymiana baterii w aparacie, bo przy silnym mrozie w momencie się wyczerpuje. W sumie nie jest tak zimno, gdyby nie ten wiatr…
Później chcę zrobić jeszcze kilka dodatkowych fotek, ale szybko żałuję tej decyzji. Palce, nawet z rękawiczkach szybko tracą ciepło. Chowam aparat, otwieram plecak i sięgam po kolejną parę rękawic. Nim zdążę je założyć, końcówki palców już bolą z zimna. Czas się stąd wynosić.
Zejście do schroniska Markowe Szczawiny
Po drugiej stronie szczytu wiatr jest jeszcze gorszy. Buff szczelnie zasłania dół twarzy, kaptur chroni boki. Mimo to, nie ma co mówić o komforcie. W plecaku mam kominiarkę, ale w takich warunkach nie wyobrażam sobie jej zakładać. Trzeba by albo wracać za murek na szczycie albo zejść tam, gdzie roślinność da choć trochę ochrony. Wybieramy drugą z opcji. Wracać się nie chce, a z doświadczenia wiemy, że już 100 m poniżej wierzchołka powinno być trochę lepiej.
Chyba przyszła jakaś większa chmura, bo widoczność dość znacznie spadła. Obecnie wynosi około 50, może 100 metrów. Krajobrazy podziwiać ciężko, ale wciąż wystarcza, by się nie zgubić. Szlak jest z resztą dobrze przetarty, więc nawet przy bardzo gęstych chmurach, nie byłoby dziś problemu z nawigacją.
Faktycznie, już po 10-15 minutach wiatr znowu zrobił się znośny. Wraca ciepło, da się usłyszeć to, co mówi druga osoba. To by było na tyle ekstremalnych warunków. Wracamy do przyjemnego, zimowego trekkingu.
Dość szybko docieramy na przełęcz. Zajęło to niewiele ponad pół godziny, głównie dzięki dobrym warunkom śniegowym. W pewnych miejscach można było po prostu wygodnie ślizgać się na butach (byle nie po głównej ścieżce, bo wtedy trochę utrudnia się drogę podchodzącym).
Poniżej przełęczy czeka nas najtrudniejszy tego dnia odcinek. No dobra, nie tyle najtrudniejszy, co najbardziej stromy. Tu raczej warto założyć raki, jednak wiedząc, że to miałyby się przydać tylko przez parę minut, zwyczajnie nie mamy ochoty tego robić. Pozostaje więc ostrożne schodzenie albo… szybkie zjazdy, na butach lub tyłku. Ja wybieram buty, Martyna decyduje się na ostrożność, przytrzymując po drodze czego się da. W efekcie, na dole muszę na nią czekać przez dłuższą chwilę.
Mając za sobą parę stromych, choć krótkich odcinków, do przebycia zostaje już tylko kawałek łatwego terenu i wkrótce wychodzimy na polanę pod schroniskiem Markowe Szczawiny. To dobra okazja na kolejną przerwę. Czas mamy nawet nieco lepszy od szlakowych założeń, więc spokojnie możemy zmarnować parę minut przy posiłku na schroniskowych ławkach.
Zejście do Zawoi Policzne
Niedaleko, może 100 – 200 metrów za schroniskiem, skręcamy na czarny szlak. To będzie kolejny, nieznany nam jeszcze odcinek, który przejdziemy tego dnia. Od razu zauważamy jednak, że jest to niezbyt często uczęszczany wariant. O ile zejście do Markowej jest rozchodzone przez setki osób, to szlak w stronę Markowej przetarły dziś tylko dwie pary butów.
Pierwszy odcinek to łagodne zejście skrajem lasu, ze świetnym widokiem na grzbiet Babiej Góry, którym wspinaliśmy się wcześniej od Przełęczy Krowiarki. Chwilę później przed sobą mamy pasmo Policy i stok narciarski na Mosornym Groniu.
Dalej jest nieco bardziej pochyłe zejście przy barierkach, a następnie długa, ciągnąca się dobre kilkadziesiąt minut szeroka leśna droga. To nią docieramy do rozdroża szlaków i z koloru czarnego przeskakujemy na niebieski, którym dotrzemy aż do mety naszej dzisiejszej trasy.
Niebieska trasa wita nas węższą ścieżką i niższym, mającym trochę mniej uroku lasem. Śniegu też nie ma już wiele – ledwie kilka centymetrów, przez które od czasu do czasu przebijają się liście i kamienie.
Pod koniec mamy jeszcze do pokonania niewielkie podejście. Później jeszcze chwila wzdłuż linii energetycznej, wąska ścieżka w lesie i przez mostek wychodzimy na miejsce, gdzie rano zaczynaliśmy wycieczkę. Trasa od schroniska zajęła około 2 godziny. Całość, niemal równe 6h, więc mimo zimowych warunków, udało się trochę ściąć i zdążyć przed zachodem słońca.
Teraz tylko wrócić… Na przystanku czeka bus, ale gdy tam podbiegam, okazuje się, że kieruje się do Katowic. Trzeba czekać na coś innego. Według rozkładu, połączenie do Krakowa ma być o 15:10, czyli mamy niemal pół godziny czekania.
O 15:15 tracimy nadzieję. Znów jakiś przejazd – widmo albo nieaktualny rozkład. Kolejny o 15:35, więc znów trzeba się trochę ponudzić i zmarznąć. Ten na szczęście zjawia się o czasie.
Podsumowanie
Fajnie było znów odwiedzić Babią Górę. Dla mnie to już chyba 10-te wejście. Na pewno drugie w tym roku. Co ciekawe, najczęściej bywam tam właśnie w zimowych warunkach. Wygląda na to, że wtedy ma dla mnie największy urok, a poza tym stwarza dobre możliwości, by sprawdzić siebie i sprzęt w warunkach dość trudnych, ale wciąć bardzo blisko cywilizacji. Gdyby coś poszło nie tak, można szybko znaleźć się na dole. W Tatrach powrót do schroniska to nierzadko długie godziny i o wiele trudniejszy teren, więc ciężko tam coś testować – lepiej być pewnym własnych możliwości i wykorzystywanych rzeczy.
A jak oceniam samą trasę? Wejście od Przełęczy Krowiarki uważam za fajną alternatywę dla zdobywania szczytu od strony Zawoi Markowej. Jest nieco łatwiej i krócej, a także chyba trochę mniej różnorodnie, ale za to przez dłuższy czas można podziwić widoki na okoliczne szczyty.
Natomiast końcowy etap, czyli zejście od schroniska do Zawoi Policzne, aż tak mnie nie porwał. Trasa ma dużo monotonnych odcinków, raczej nie oferuje zbyt wielu widoków i innych atrakcji. Moim zdaniem lepiej wybrać wariant z / do Markowej.
Ok, zimowy sezon można uznać za otwarty. Pierwsze przetarcie już jest, teraz tylko czekać na dobre warunki w Tatrach. Pora zdobyć kilka nieco wyższych szczytów. Muszę przyznać, że już od paru miesięcy nie mogę się doczekać!
Super! Dzięki wielkie za pełną relację… To bardzo inspirujące!
Bardzo fajny opis trasy. Ciekawy i nie nudził mnie podczas czytania :)
Dzięki! :)
Świetny artykuł :) Byliśmy na Babiej wielokrotnie latem, a zimą jeszcze nie. Artykuł trochę na uspokoił i było mega. Każdemu polecam :)
Hejka, przeczytałam opis, był mega ciekawy i super zdjęcia! Byłam w Zawoi od 2 do 5 marca 2022r.
Tego pierwszego dnia zaraz po przyjeździe wybrałam się na spacer na Halę śmietanową i do Wodospadu Mosorny. Noo widoki też były giigaa, bo Babia rzadko bywa tak pogodna.
A że mi się trochę na tym spacerze zeszło i wróciłam na Mosorny kiedy już kolejka nie chodziła, to jak mówią o mnie znajomi: „Czego diabeł nie może…..”, akurat wjechały ratraki i chłopaki z ogromnym serduchem zabrali mnie na pokład. Nie ma to jak spełnione marzenie o przejażdżce ratrakiem i to po raz drugi w Zawoi, poprzednim razem w 2019r kiedy fotografowałam ich pracę na stoku narciarskim.
Także pozdrawiam ekipę, przesyłam serducho i życzę Tobie kolejnych zdobytych szczytów, pięknych zdjęć i wspomnień. Trzym się ciepło kolego podróżniku!
Z tego, co widzę, to faktycznie ratraki czasem zabierają. Ostatnio słyszałem podobną historię od znajomego.
Pozdrawiam i również życzę samych udanych wycieczek!