Rowerem po Małopolsce – Kalwaria Zebrzydowska i Lanckorona
Kalwaria Zebrzydowska i Lanckorona to dwie malowniczo położone miejscowości na południu Krakowa. Od miasta dzieli je około 20-30 kilometrów i kilkaset metrów przewyższeń po drodze. Odwiedzenie ich na rowerze będzie więc wymagać trochę czasu i kondycji, jednak wycieczka z pewnością wynagrodzi włożony wysiłek.
Dystanse rzędu 70 – 100 kilometrów, o ile pokonywane w spokojnym tempie, zaczynają być dla mnie całkiem znośne. Coraz szybciej się po nich regeneruję, a na mecie nic nie boli i nawet czuję, że mógłbym jeszcze spokojnie jechać dalej. Na „dalej” przyjdzie jednak pora nieco później, teraz postanowiłem dodać do znanego dystansu nieco więcej podjazdów.
Zarówno Kalwarię i Lanckoronę odwiedzałem już dwa lata temu. Ładne tereny, z małym ruchem samochodowym, więc w sumie idealne, żeby spędzić tam pół dnia na rowerze. Pamiętam tylko, że niektóre drogi były kiepskiej jakości, ale może przez czas od ostatniej wycieczki, choć kilka z tych dziur udało się załatać.
Do Kalwarii na rowerze
W Krakowie ciągle upały jak w środku lata, do tego zagrożenie popołudniowymi burzami, więc zbieram się dość wcześnie. Pobudka o 6:30, potem spokojne śniadanie, pakowanie i ostatecznie wyruszam niemal równo o 8-mej. Niestety, nawet o tej godzinie już czuć, że słońce mocno grzeje.
Do Kalwarii Zebrzydowskiej postanawiam jechać najkrótszą możliwą drogą, a więc przez Skawinę, Rzozów i Przytkowice. Wiem, że miejscami jest tam sporo pagórków, ale czyż nie o to właśnie chodzi? Będzie fajnie, tylko trzeba się jakoś wydostać z Krakowa.
Tu również wybieram najszybszą trasę. Wyjeżdżam ze swojego osiedla na zachód, przecinam Zakrzówek, potem jadę kawałek ścieżką rowerową wzdłuż ulic Grota-Roweckiego i Bobrzyńskiego, a gdy ta się kończy, włączam się do ruchu samochodowego i ulicami Bunscha oraz Skotnicką kontynuuję jazdę na południowy zachód. Tam jest już niestety sporo aut, nawet o wczesnych porach wolnego dnia. Na wysokości Autostrady A4 trasa staje się drogą krajową 44, a ruch jeszcze bardziej się nasila. Nie trwa to na szczęście długo, bo parę kilometrów później jestem już w Skawinie.
Przejeżdżam przez centrum i skręcam w lewo na drogę 953. Tam ruchu nie ma już prawie wcale. Jest dość cicho, spokojnie, nawet nawierzchnia lepsza niż ją zapamiętałem. Tyle, że faktycznie zaczynają się górki. Do tej pory miałem tylko parę lekkich podjazdów na terenie Krakowa i przed Skawiną. Teraz będzie ich o wiele więcej.
Od miejsca, w którym jestem, aż do Polanki Hallera jest właściwie non stop pod górę. Czasem nawet 10% pod górę. Nie mogę jednak powiedzieć, że jedzie się nieprzyjemnie. Wręcz przeciwnie – drogi dobre, krajobrazy fajne, jedynie trochę cienia by się przydało. Aż zaczynam się obawiać, że te 2,5 litra picia, które mam ze sobą, może okazać się niewystarczające (a sklepy w Boże Ciało nieczynne…).
Dalej trasa staje się nieco bardziej płaska. Trwa to aż do Przytkowic, gdzie najpierw jest trochę w górę, a następnie mocno i długo w dół. Z ciekawych, napotkanych po drodze rzeczy, warto wymienić budynek dyskoteki Energy 2000 znajdujący się w wyżej wymienionej miejscowości. Wielka, nieco kiczowata statua DJ-a przy wejściu zawsze wywołuje uśmiech na mojej twarzy.
Niedługo później przejeżdżam jeszcze przez Zebrzydowice i w końcu jestem w samej Kalwarii. Do miasta trafiam jakąś boczną, mało ruchliwą ulica, która jednak prowadzi mnie aż na rynek. Tam robię chwilę przerwy na zjedzenie czegoś, potem objeżdżam centrum w kółko, a następnie kieruję się w stronę słynnego klasztoru, który obok mocno rozwiniętego przemysłu meblowego jest główną atrakcją miejscowości.
Klasztor znajduje się na wzgórzu, co oznacza kolejny podjazd. Umiarkowanie długi, umiarkowanie stromy. W sumie nic, co byłoby jakimś wielkim wyzwaniem. Były gorsze po drodze. Na miejscu oczywiście tłumy. Raz, że jest Boże Ciało, dwa – tam i tak zawsze jest masa pielgrzymów z Polski i reszty świata.
Ok, może parę słów o samej budowli. Całość nosi nazwę Sanktuarium Pasyjno – Maryjne w Kalwarii Zebrzydowskiej. W skład kompleksu wchodzą między innymi klasztor, bazylika, parę kościołów, centrum rekolekcyjne, seminarium duchowne i niezliczona ilość kapliczek rozrzuconych po okolicy. Pierwsze zabudowania pochodzą z XVII wieku, a od 1999 roku obiekt jest wpisany na listę dziedzictwa UNESCO. Generalnie, jest co zwiedzać, nawet jeśli nie jest się jakimś wielkim fanem architektury sakralnej.
Będąc na miejscu, najpierw obszedłem (nie wszędzie dało się jechać rowerem) budowlę od zewnątrz, a następnie wszedłem przez jedną z bram na teren kompleksu i trochę pozwiedzałem teren spacerując po licznych ścieżkach i dziedzińcach. Do wnętrz jednak nie zaglądałem – trochę głupio z rowerem, a nie chciałem go też zostawiać bez opieki.
Po spędzeniu chwili na terenie sanktuarium i okolicach, obieram drogę na drugi z moich dzisiejszych celów – położoną kilka kilometrów dalej Lanckoronę.
Lanckorona
Kalwarię opuszczam jadąc na południe, do miejscowości Bugaj. W tym miejscu już na dobre czuję, że jestem w górach – co prawda niewielkich, ale jednak. Po zjeździe w kalwaryjskiego wzgórza rozpoczynam długi i dość męczący (upał daje się coraz bardziej we znaki) podjazd. Do pokonania około 100 metrów w pionie, a nachylenie sięga miejscami 10%.
Za Bugajem od razu wytracam nabraną przed chwilą wysokość. Zjazd jest stromy, ale droga całkiem dobrej jakości, więc nie muszę zbyt często używać hamulców. Zjeżdżam do miejscowości Zakrzów, gdzie skręcam na wschód, po czym jadę przez Leśnicę i na kolejnym skrzyżowaniu odbijam na północ.
Tak właściwie, to już teraz jestem na terenie Lanckorony. Najbardziej atrakcyjna jej część znajduje się jednak o wiele wyżej. Czeka mnie 3 kilometry podjazdu ze 160 metrami przewyższenia. No cóż, na szczęście nachylenie drogi nie jest zbyt duże, więc wrzucam niski bieg i rozpoczynam mozolną wspinaczkę.
W końcu podjazd się wyrównuje, a ja trafiam praktycznie na sam rynek miasteczka. Byłem tu już kilka razy i mogę śmiało powiedzieć, że praktycznie nic się nie zmieniło. Tu z resztą wszystko wygląda tak, jakby nie zmieniało się od bardzo dawna. Centrum Lanckorony pełne jest starych, drewnianych chatek pamiętających jeszcze minione wieki. Samo miasteczko (obecnie wieś, po odebraniu praw miejskich w 1934 roku) powstało w XIV wieku i przez długi czas pełniło ważną rolę w rejonie.
Po zrobieniu rundki wokół centrum i zajrzeniu w parę przyległych uliczek, postanowiłem wybrać się jeszcze na ruiny zamku. Bo Lanckorona ma i zamek, choć niewiele z niego już zostało. Zanim jednak zobaczę go na własne oczy, muszę podjechać kolejne kilkadziesiąt pionowych metrów. Najpierw chwilę po stromych płytach (tam miejscami będzie ze 20% nachylenia), później już leśną drogą pod sam zamek. Generalnie da się przejechać szosą, choć przy gorszej pogodzie może być lepiej w paru miejscach poprowadzić rower.
W końcu docieram pod ruiny. Najpierw oglądam je z dołu, później zabieram rower do góry, by przyjrzeć się z bliska. I zostaję zaskoczony. Zamek wygląda na jeszcze bardziej porozwalany niż wcześniej. Na miejscu pełno jest gruzu, kamieni i wykopanych dołów. Tak, jakby ktoś go chciał burzyć, albo wręcz przeciwnie – gromadził materiał na odbudowę.
Po przyjeździe do domu doczytałem, że w grę wchodzi jednak ta druga opcja – budowla w najbliższych latach będzie rekonstruowana. Przy okazji zostanie zagospodarowane całe wzgórze zamkowe, więc Lanckoronie szykuje się kolejna, całkiem fajna atrakcja turystyczna.
Po zakończeniu zwiedzania zjeżdżam tą samą drogą. Do samego centrum nie dam jednak rady dotrzeć, gdyż blokuje mnie… procesja. Szukam objazdu, jednak gdy kończę kluczyć po ciasnych, lokalnych uliczkach, pochód zdążył się już przemieścić i znowu jestem odcięty. No cóż, decyduję się odpuścić przystanek na rynku. Zatrzymuję się na jego obrzeżach i obserwuję obchody święta, jednocześnie jedząc kanapkę w kojącym cieniu jakiegoś domku.
Powrót do Krakowa
Teraz zostaje już tylko wrócić. Na szczęście ciągle czuję, że mam zapas sił, więc te 35 kilometrów po pagórkach w ogóle nie przeraża. No i w większości powinno być już jednak w dół. Pierwsze „w dół” mam nawet do zaliczenia od razu, przy opuszczaniu Lanckorony. Zjeżdżam ulicą Krakowską, która prowadzi mnie aż do skrzyżowania z drogą 52. Tam skręcam w lewo i jadę parę minut aż do kolejnego skrzyżowania, gdzie odbijam na północ.
Przez chwilę, na 52-jce, było głośno i tłoczno, ale teraz znów jest spokojnie. Tak w ogóle, to chyba jeszcze niezbyt wyraźnie podkreśliłem, że tamte tereny są genialne do jazdy rowerem. Drogi są w coraz lepszym stanie, a ruch w porównaniu do innych okolicach Krakowa – minimalny. Jeśli komuś nie przeszkadzają górki, śmiało mogę polecać.
Przy wjeździe do Zarzyc Wielkich widzę znak, że za parę kilometrów jest ślepa droga. Chyba jakiś remont i mogę mieć problemy z przejazdem. Ale widzę, że samochody normalnie jeżdżą, więc póki co nie kombinuję i trzymam się swojej trasy. Parę minut później faktycznie widzę zamkniętą drogę – remontowany jest przejazd kolejowy i po obu stronach torowiska stoi znak zakazu wjazdu. Ale w zasadzie tylko stoi, bo auta i tak go objeżdżają, a zamknięty odcinek ma może kilkanaście metrów, przez które spokojnie przeprowadzam rower.
Następnie skręcam w prawo i kontynuuję jazdę w stronę Woli Radziszewskiej. Teren nadal jest lekko pagórkowaty, ale nie aż tak, jak przy porannej wersji trasy.
W Woli trafiam jeszcze na pozostałości po kolejnej procesji, ale tym razem są to już tylko licznie powracający z uroczystości ludzie (czasem całą szerokością drogi), więc obywa się bez szukania objazdów. Później robię skręt na Radziszów i po paru kilometrach jazdy jestem w Skawinie.
Stwierdzam, że miejskie rynki to świetne miejsca na robienie przerw podczas podróży. Łatwo je znaleźć, są duże, jest gdzie usiąść, a nawet dość często coś się tam dzieje, więc i da się na czymś wzrok zawiesić. W Skawinie zająłem miejsce przy fontannie i poświęciłem parę minut na ostatni podczas tego wyjazdu posiłek. Całkiem ładne miejsce.
Po przerwie zebrałem się i rozpocząłem powrót do Krakowa dokładnie tą samą drogą, którą przyjechałem tu rano. Choć ruch był jeszcze większy niż wtedy, temperatura przekraczała 30 stopni, a zapas wody niebezpiecznie zbliżał się ku końcowi, udało się dojechać bez zmęczenia i w doskonałym humorze. Myślę, że to na pewno nie była moja ostatnia wycieczka w tamte tereny.