VI Iron Dragon Triathlon – relacja ze startu
8 września o godzinie 12:00 stanąłem nad brzegiem kryspinowskiego zalewu. Razem z prawie 500 innymi osobami, pełen nerwów i adrenaliny odliczałem sekundy do startu. Przez najbliższe kilka godzin będziemy ścigać się w wodzie, na rowerze i biegiem. Lada chwila rozpocznie się Iron Dragon – drugi w moim życiu triathlon.
Jakieś półtora roku temu postanowiłem zostać triathlonistą. Ten sport zawsze jawił mi się jako dyscyplina elitarna, przeznaczona dla najsprawniejszych ze sprawnych i niemal niedostępna dla przeciętnego człowieka. Nawet mając na koncie przebiegnięty maraton, wciąż uważałem to za ogromne wyzwanie.
Nie miałem porządnego roweru. Nie umiałem pływać. Ale i tak się zapisałem. Podjąłem wyzwanie. Zacząłem regularnie chodzić na basen. Z początku kraulem mogłem zrobić maksymalnie kilkadziesiąt metrów. Potem kilkaset. W końcu kilometrów, dwa. Na rowerze ćwiczyłem prędkość i podjazdy. To nic, że sprzęt był warty kilkaset złotych – wyciskałem z niego co się da i robiłem postępy.
W końcu, w sierpniu 2017 roku, wystartowałem w zawodach X-Terra. 1500 metrów pływania na Zakrzówku, 36 kilometrów rowerem po okolicznych lasach i pagórkach, 10 kilometrów trudnego, crossowego biegu. Było strasznie. Było cudownie. Złapałem bakcyla i wiedziałem, że za rok też chcę się w to bawić!
Iron Dragon – przygotowania
Nie wróciłem jednak na trasę X-Terry. Tamten stary MTB zajechałem do reszty i potrzebowałem czegoś nowego. Wybrałem jednak szosę, a szosą na lesie jeździ się ciężko. Na szczęście, pod Krakowem są też inne zawody – wrześniowy Iron Dragon.
Zarejestrowałem się niemal od razu po otwarciu zapisów. Postanowiłem jednak, że… nie będę trenował pod te zawody. To znaczy, nie konkretnie pod nie. Zrobię formę niejako „przy okazji”, jednak trening typowo triathlonowy w tym roku odpuszczę. Postawiłem na dobrą zabawę i start bez presji na wynik. No i miałem masę innych celów sportowych.
Bieganie było na serio. 4 lub 5 razy w tygodniu, treningi mocno urozmaicone. Ale to żadne zaskoczenie, bo od dawna określam się przede wszystkim jako biegacz. Z masą innych zainteresowań, ale jednak to jest mój główny sport i raczej się to w najbliższych latach nie zmieni.
Pływanie ćwiczyłem regularnie, choć jakość i częstotliwość tych treningów była różna. Basen średnio raz na półtora tygodnia. Open water tylko 3 razy – głównie, w celu przypomnienia, jak poruszać się w piance. Pływałem wyłącznie kraulem, w większości długie odcinki, żeby przekonać samego siebie, że te 1500 metrów na zawodach to wcale nie tak dużo.
Na rowerze zacząłem jeździć pod koniec marca. Wcześniej go nie miałem. Ale pewnie i tak bym nie jeździł, bo cała para szła w trening pod łamanie 1:35 na półmaratonie. Później zacząłem zwiedzać okolicę. Powoli, spokojnie, zapuszczając się coraz dalej. Stawiałem na dystans, prędkości były kiepskie. Wiedziałem, że to mnie do odcinka rowerowego nie przygotuje, ale musiałem coś wybrać. Padło na zwiedzanie Małopolski i nie żałuję. Z jednostek typowo treningowych zrobiłem tylko 3 zakładki, z mocnym rowerem (20-40 km) i paroma kilometrami truchtu.
I tyle. Musiało wystarczyć.
Przed startem
Triathlon jest w Kryspinowie, ja mieszkam w centrum Krakowa. Trzeba tam jakoś dotrzeć. Auta brak, więc jadę rowerem, razem z całym niezbędnym sprzętem w wyładowanym po brzegi plecaku. To tylko 12 km w jedną stronę, więc nie powinno mnie jakoś bardzo zmęczyć przed startem.
Na miejscu byłem przed 10-tą, czyli do startu zostało mnóstwo czasu. Ale to dobrze, bo trzeba jeszcze odebrać pakiet, ogarnąć strefę zmian, przerwać się, iść na odprawę, rozgrzać. Mnóstwo rzeczy do zrobienia.
Ustawiam się w kolejce do biura zawodów. Najpierw muszę wykupić jednorazową licencję za 20 zł. W zeszłym roku Polski Związek Triathlonu wprowadził taki haracz dla wszystkim amatorów. Moim zdaniem, trochę to nie fair, ale przy koszcie pakietu, sprzętu i treningów, te dwie dychy nie są bardzo trudne do przełknięcia.
Mam licencję, mogę stanąć w drugiej kolejce. Czekam parę minut i dostaję reklamówkę z masą worków, naklejek, ulotek i koszulką – taką bez rękawów, co na pewno przyda się do biegania w ciepłe dni. Potem idę do strefy zmian, by wprowadzić rower i zostawić resztę sprzętu. Obowiązuje system workowy, co powoduje trochę zamieszania wśród mniej doświadczonych zawodników – w tym mnie.
Generalnie chodzi o to, że oprócz wieszaków na rower były jeszcze dwie inne „szatnie” przy wejściu i wyjściu ze strefy. W pierwszej, w niebieskim worku, zostawiało się rzeczy na rower, które zabierało się po wyjściu z wody i zamieniało na zbędny już sprzęt pływacki. Po drugiej stronie, w czerwonym worku, było miejsce na rzeczy związane z częścią biegową, które zgarniało się po rowerze, zostawiając w ich miejsce kask i resztę kolarskiego sprzętu.
Popełniłem jeden błąd. Zostawiłem w strefie moje jedyny buty i przez następne kilkadziesiąt minut musiałem poruszać się po kamienistym terenie boso. Mogłem zabrać jakieś klapki… Na szczęście, nogi wyszły z tego cało.
Około 11:30 zaczęła się odprawa techniczna. Słuchając jej, ubierałem piankę, zapinałem czip na nogę oraz przygotowałem czepek i okularki pływackie. Później zostało tylko oddać plecak do depozytu i można kierować się w stronę startu.
Po dotarciu na brzeg, wszedłem na chwilę do wody, żeby uniknąć później lekkiego szoku termicznego, gdy będzie zalewać piankę. Brodziłem przez chwilę, później przepłynąłem kilkanaście metrów i wróciłem na brzeg. Wystarczy, bardziej gotowy nie będę.
Iron Dragon – relacja z zawodów
Pływanie – 30:17
Myślę, że najbardziej spektakularne w triathlonie jest rozpoczęcie zawodów. Ten moment, gdy na brzegu stoi kilkuset skupionych zawodników, przepełnionych mieszaniną stresu i ekscytacji. I ta chwila, gdy tłum rzuca się w taflę wody zamieniając ją w najprawdziwsze pole bitwy.
10… 9… 8… Emocję sięgają zenitu. Czy jestem odpowiednio przygotowany? Dobrze rozłożę siły? Nie zawalę odżywiania? Picia? Czy na pewno mam w strefie zmian wszystko, co potrzebne?
3… 2… 1… Start! Ruszam biegiem w stronę wody. Zanurzam się mniej więcej do pasa i rzucam do przodu przechodząc do kraula. Zaczęło się. Ale będzie zabawa!
Ustawiłem się trochę z boku stawki, bo wciąż mam w pamięci, jak rok temu dostałem kilka razy czyimś łokciem, nogą, czy jeszcze inną częścią ciała. Tym razem wolę sobie tego oszczędzić, choć słynna „pralka” i tak mnie dopada. Ludzie są tuż przede mną, za mną i po bokach. Czasem muszę odbić lekko na bok, kiedy indziej wręcz przeciwnie – wbić się przed kogoś zajmując jego miejsce w stawce. O tak, to zdecydowanie jest pole bitwy.
Po kilkuset metrach sytuacja nieco się uspokaja. Znajduję swój rytm, robi się nieco luźniej. Oczywiście, wciąż mam mnóstwo osób wokół siebie, ale nie muszę tak zacięcie walczyć o miejsce. Teraz głównym zadaniem staje się nawigacja. Co kilkadziesiąt sekund podnoszę głowę, odnajduję boję i w razie potrzeby koryguję kurs.
Mogłoby się wydawać, że w takim tłumie wystarczy po prostu płynąć za czyimiś nogami, ale dziś nie jest to takie łatwe. Widoczność w kryspinowskim zalewie jest fatalna. Dalej niż półtora metra nie widać zupełnie nic. Nawet, gdy kogoś wyprzedzam, jego ciało jest tylko rozmazaną, kolorową plamą.
Mijam pierwszą boję, drugą i docieram do charakterystycznej, żółtej wieży, która robi za kolejny punkt orientacyjny. Niewielki skręt w prawo i płynę do kolejnej boi, za którą jest nawrót o niemal 180 stopni. Lekko ponad połowa za mną.
Czuję, że trzymam przyzwoite tempo. Nic nie boli, spokojnie dotrwam do końca, od czasu do czasu nawet kogoś wyprzedzam. Mam tylko problem ze zlokalizowaniem następnej boi. Co chwilę podnoszę głowę, rozglądam się, lecz nie mogę jej znaleźć. Ale ciągle płynę za innymi, więc to musi być dobry kierunek.
Za mną 1000 metrów. Wciąż jest dobrze, choć powoli czuję pierwsze oznaki zmęczenia. Nie na tyle, żeby musieć zwalniać, jednak cieszę się, że do końca już blisko. W końcu odnajduję boję, przepływam koło niej i kieruję się w stronę wyjścia z wody. Z każdym metrem coraz lepiej słyszę zgromadzony na brzegu tłum.
T1 (pierwsza strefa zmian) – 4:52
W końcu dotykam ręką dna. Ok, koniec pływania. Pora wstawać i biec po rower.
A więc wstaję. I… mam ochotę się przewrócić. Jest kiepsko, kręci się w głowie, czuję, że mi niedobrze. W dodatku wyjście z wody jest pod górkę, więc póki co nici z biegu. Pierwsze kilkadziesiąt metrów pokonuję marszem. Dopiero potem zbieram się do lekkiego truchtu.
Dobieg do strefy zmian jest długi. Na szczęście dobrze oznaczony i pełen kibiców, którzy wiwatują i zachęcają do dalszego wysiłku. W tej przyjemnej atmosferze udaje mi się jakoś dotrzeć do T1. Pianka już ściągnięta do połowy, więc zostaje tylko znaleźć swój worek i przebrać rzeczy.
Idzie wolno, ale chcę mieć pewność, że niczego nie pominę. Spodenki, koszulka, skarpety, buty, opaska z numerem startowym, zegarek na rękę, kask – to na siebie. Do worka pianka, okularki i czepek. Czip ponownie na nogę i gotowe. Rzucam pakunek w specjalnie przygotowane miejsce i biegnę po rower. Ściągam z wieszaka, a następnie prowadzę ku wyjściu ze strefy w międzyczasie wygrzebując z torby podsiodłowej pierwszy żel.
Rower – 1:24:15
Mijam sędziego i wskakuję na rower. Ciągle nie czuję się zbyt dobrze, więc zaczynam powoli, czekając aż tętno nieco się ustabilizuje. Póki co, nawet przy niezbyt wymagające jeździe przekracza 160. Pierwotnie miałem plan, aby odcinek rowerowy zrobić na pulsie koło 150, ale chyba nic z tego nie będzie. Trzeba będzie po prostu jechać na wyczucie.
Zaczynają mnie wyprzedzać inni zawodnicy. Szkoda, ale zdaję sobie sprawę, że rower jest obecnie moją najsłabszą dyscypliną. W wodzie poszło nieźle, ale teraz na pewno stracę trochę pozycji, które później będę musiał mozolnie odzyskiwać na biegu.
Pierwszy odcinek jest nieco pod górkę i pod wiatr. Na szczęście jest pochmurno i w okolicach 20 stopni. Bardzo dobre warunki na ściganie. Z minuty na minutę czuję się też coraz lepiej, więc po chwili wrzucam już wyższe biegi i staram nie oddawać tak łatwo pozycji. Niestety, niezbyt mi to wychodzi, bo co jakiś czas i tak wyprzedzają mnie pojedynczy zawodnicy lub całe grupy kolarzy (drafting był dozwolony).
Na skrzyżowaniu w Cholerzynie zaczyna się pierwsza pętla. Dystans olimpijski będzie miał ich do zrobienia aż 4. Nie są długie, jednak dość urozmaicone. Jest parę niewielkich pojazdów i kilka zjazdów, gdzie można fajnie się rozpędzić. Na nawierzchnie zdecydowanie nie można narzekać. Asfalt jest albo dobry, albo bardzo dobry, a występujące z rzadka dziury na poboczu dobrze oznaczone.
Mając w głowie, że jeszcze daleko do końca zawodów, staram się zbytnio nie forsować, dobrze pić i od czasu do czasu wciągać żele. Podczas całego odcinka rowerowego zjadłem 3. Na każdej z pętli powtarzałem mniej więcej ten sam schemat – odcinki pod górkę delikatnie, w dół mocno, a na takim kilkukilometrowym, płaskim odcinku z wiatrem, starałem się przyjąć możliwie aerodynamiczną pozycję i cisnąć ile się da bez przekraczanie tętna 160.
Pierwsze dwie pętle poszły dobrze, na trzeciej zacząłem czuć zmęczenie, czwarta była już walką ze słabnącymi nogami. Ale w sumie nie straciłem przyjemności z jazdy. Co jakiś czas wyprzedzali mnie szybsi zawodnicy, jednak mi też udało się w końcu dorwać parę osób, które źle rozłożyły siły.
Po zaliczeniu ostatniego okrążenia zjeżdżam w stronę Kryspinowa. W pobliżu zalewu zauważam biegnących zawodników. To zarówno ostatnie ostatnie osoby z dystansu sprinterskiego, jak i pierwsze z kategorii olimpijskiej. Sam też niedługo do nich dołączę.
T2 (druga strefa zmian) – 1:48
Przed sędzią z chorągiewką zeskakuję z roweru i prowadzę go na wieszak. Odstawiam, a następnie znajduję swój worek. Ściągam kask, wrzucam do siatki i zabieram z niej dwa dodatkowe żele. Gdy wybiegam, ktoś jeszcze przypomina mi o obróceniu paska z numerem startowym (na rowerze numer powinien być z tyłu, na biegu z przodu). No, to poszło całkiem sprawnie, zdecydowanie lepiej niż pierwsza strefa.
Bieg – 46:48
Wiele osób twierdzi, że przejście z roweru na bieg jest najgorsze. Ja jednak nie miałem tu większych problemów. Może to zasługa tego, że sporo biegam, może faktu, iż wcześniej parę razy to przećwiczyłem. Ale rezultat był taki, że jakoś szczególnie w tym miejscu nie cierpiałem.
Zjadłem kolejny żel. Chwilę później wypiłem kubek wody na punkcie odżywczym. I zacząłem wyprzedzanie. Puls miałem cały czas w granicach 160, co pozwalało mi biec w tempie około 4:50 – 5:00 minut / km. Nie jest to szczyt możliwości, ale biorąc pod uwagę fakt, że byłem w ruchu już od dobrych dwóch godzin, nie mogłem narzekać.
Większość osób dookoła mnie biegło zdecydowanie wolniej, co sprawiało, że w końcu mogłem zacząć odzyskiwać stracone na rowerze pozycje. Muszę przyznać, że było to dość motywujące i pomagało zmuszać się do utrzymywania prędkości.
Odcinek biegowy składał się z dwóch okrążeń wokół zalewu. Niestety, nawierzchnia nie była już tak fajna, jak na rowerze. Polne drogi, stanowiące około połowy trasy były nierówne i pełne piasku, co wymuszało ostrożny bieg i konieczność przeskakiwania od czasu do czasu z jednej strony ścieżki za drugą. Ale cóż, narzekać nie można, bo warunki przecież takie same dla wszystkich.
Na pierwszej pętli trochę bałem się przesadzić, ale gdy zacząłem drugą, miałem już raczej pewność, że nic złego się nie stanie i powinienem ukończyć wyścig w dobrej formie. Delikatnie przyspieszyłem i kontynuowałem wyprzedzanie. Ostatnie dwa kilometry zrobiłem w tempie około 4:30 min/km, cały czas trzymając puls poniżej wartości 170.
W końcu dobiegłem do rozdroża i skręciłem w lewo, ku upragnionej mecie. Ostatnie kilkadziesiąt metrów to bieg w świetnej atmosferze, po dywanie i wśród licznie zgromadzonych kibiców. Coś wspaniałego.
Finiszuję z wynikiem 2 godziny 48 minut i 3 sekundy. Jest dobrze, chciałem zmieścić się w zakresie pomiędzy 2:45 a 3:00. I to się udało, nawet bliżej tej bardziej optymistycznej wartości. Zatrzymuję się, dostaję medal i idę ochłonąć do strefy z jedzeniem i piciem.
Triathlon – mój sprzęt
W tym miejscu może parę słów o tym, z czym właściwie startowałem. Nie jestem zawodowcem, nawet nie uważam się za porządnego amatora. Startuję póki co wyłącznie dla przyjemności, a mój sprzęt to w większości niezbyt drogie rzeczy, dedykowane raczej innym dyscyplinom, które przypadkiem dają radę również w triathlonie.
Pływanie:
- Pianka Nabaiji Combi James – dorwałem kiedyś na promocji za 299 zł w Decathlonie jako końcówka serii. Miała kilka zadrapań, ale w niczym mi nie przeszkadzały. Całkiem nieźle sprawdza się przy pływaniu w wodach otwartych. W najbliższych latach nie mam jej zamiaru wymieniać na nic innego. Widziałem też na zawodach parę innych osób, które używało tego modelu.
- Okularki do pływania – model Nabaiji Easydow, oczywiście z Decatlonu. Nie mam żadnego powodu do narzekania.
- Czepek – w pakiecie od organizatora zawodów.
Rower:
- Triban 520 – szosa raczej z półki dolno – średniej (2399 zł za nową), ale wiele osób ją ma i chwali. Ja też złego słowa nie powiem. Przejechałem na tym rowerze już parę tysięcy kilometrów i pewnie będzie mi dalej towarzyszył przez najbliższe lata.
- Kask – jakiś podstawowy model z Decathlonu.
- Buty i pedały SPD – brak… Jeszcze się nie dorobiłem. Pewnie by pomogły na zawodach, ale na moim poziomie spokojnie mogę jeździć bez.
- Opaska na numer startowy – ta najtańsza z Decathlonu.
Bieg:
- Buty – Kalenji Kiprun LD – porządny model do biegów długodystansowych, obecnie w cenie 249 zł. Sprawdzony but, teraz mam już trzecią parę i pewnie kolejne też kupię z tej serii.
- Spodenki i koszulka – jakiś stary sprzęt biegowy z dolnej półki. Typowego stroju triathlonowego nie posiadam i to też raczej prędko się nie zmieni.
Jedzenie i picie na trasie:
- 5 żeli Aptonia Fruit Mix z jedynego słusznego sklepu :)
- Butelka 0,75 litra z wodą i rozpuszczoną tabletką z elektrolitami, również marki Aptonia.
- 4 kubki z wodą, około 0,1 litra na punktach odżywczych.
Wrażenia ze startu i plany na przyszłość
Od zawodów minęło parę dni, a ja ciągle mam je w pamięci. Wspominam różne momenty w trasy – efektowny start, brutalne wyjście z wody, małe porażki na rowerze, drobne sukcesy na biegu, a w końcu świetną atmosferę na mecie. Jestem też zadowolony ze swojego wyniku, który dał mi miejsce w okolicy 55% stawki. Wiem, że mogłem trochę bardziej przyłożyć się do treningów, ale tak jak już wcześniej wspominałem – trzeba było coś wybrać.
Pochwalić mogę również organizację zawodów. Trasa może nie aż tak ciekawa jak na zawodach X-Terra, ale daje dobre warunki do ścigania się. Zabezpieczenie, miasteczko zawodów, dostęp do informacji – wszystko pierwsza klasa. Szczerze doceniam i dziękuję za ogromną ilość wysiłku, która została w to włożona.
Co dalej? Na Iron Dragon na pewno wrócę za rok. Nie wiem jeszcze tylko, czy ponownie na olimpijkę, czy może lepiej będzie skrócić dystans i wystartować na większej intensywności. Ostatnio takie krótsze starty z bardziej bezpośrednią rywalizacją dają mi sporo satysfakcji.
Oprócz tego – półmaraton. 14 października mam start w Krakowie, na którym będę po raz pierwszy w życiu atakował wynik 1:30. To duże wyzwanie i będzie wymagało solidnego przygotowania. Został mi około miesiąc czasu – mam nadzieję, że dobrze go wykorzystam.