Rowerem po Małopolsce – podjazd pod schronisko Kudłacze
W ten weekend również miałem ochotę na trochę jazdy po górach. Czułem, że forma jest dobra i powinienem jakoś przetrwać nieco dłuższą niż ostatnio trasę, więc tak zaplanowałem tydzień, żeby w niedzielę móc się solidnie wymęczyć. Cel wycieczki: podjazd pod schronisko PTTK na Kudłaczach położone w Beskidzie Wyspowym.
Tydzień wcześniej atakowałem podjazd na górę Chełm położoną niedaleko Myślenic. W tamtych rejonach jest jednak o wiele więcej szczytów, a na które można wjechać rowerem. Część na nawet asfaltowe drogi, więc i szosą da radę. Jednym z takich miejsc jest właśnie wspomniane powyżej schronisko. Podjazd pod nie startuje z Pcimia, ma około 7,4 km i prowadzi na wysokość 730 metrów n.p.m. Trzeba tam oczywiście dojechać i wrócić, więc całość będzie mieć około 100 km długości. Brzmi jak całkiem fajny plan na aktywną niedzielę.
Trasa Kraków – Pcim
Budzik zadzwonił o 5:00, choć kładąc się spać byłem pewny, że nastawiam go na 6-tą. Ale w sumie już nie miałem ochoty na więcej snu, więc wstałem i zacząłem się zbierać. Tak będzie nawet lepiej – chłodniej i z mniejszym ruchem. Wyruszyłem gdzieś koło 6:30.
Trasa do Myślenic była właściwie kopią tej z poprzedniego tygodnia. Wyjazd z osiedla na rondo Matecznego, Zakopianką na południe, potem Swoszowice, Wrząsowice, Świątniki Górne, Siepraw, Zawada, Polanka i w końcu Myślenice. Jest trochę tych miejscowości po drodze, a także sporo górek, przez które trzeba było się przedrzeć. No ale cóż – wiedziałem o tym, byłem przygotowany i nawet mogę powiedzieć, że ich pokonywanie idzie mi coraz sprawniej.
Trochę zaskoczyła mnie pogoda, bo zapowiadali pełne słońce i upały, a do tej pory jest miłe zachmurzenie i całkiem przyjemna temperatura. Na szybkich zjazdach robi się nawet momentami chłodno. Oby takie warunki utrzymały się jak najdłużej.
W Myślenicach, koło estakady, skręcam na południowy zachód i jadę boczną drogą wzdłuż Zakopianki. Po niej samej rowerem jeździć nie wolno, gdyż na tym odcinku ma status drogi ekspresowej. Ale i tak bym raczej nie chciał się tam pchać. Trasą obok niej też dotrę do Pcimia, tyle że przy dużo mniejszym ruchu.
Mniej więcej w połowie odcinka Myślenice – Pcim, tuż za miejscowością Stróża, skręcam w lewo i przecinam rzekę Rabę. Jestem teraz po drugiej stronie, gdzie mogę jechać ładną drogą w jeszcze spokojniejszych warunkach.
Rowerem na Kudłacze
Tą ulicą docieram aż do Pcimia, gdzie rozpoczyna się podjazd pod schronisko Kudłacze. Początek jest dość niepozorny. Na wysokości składu drewna jest zakręt w lewo i od tego miejsca jedzie się po górę. Nachylenie na tym odcinku jest minimalne i praktycznie nie stanowi żadnego wyzwania. Takie 2, 3, czasem może 4 procent.
Taka niewymagająca trasa ciągnie się przez parę kilometrów i stanowi niemal połowę całego podjazdu. Prowadzi na zmianę przez las i rzadko zabudowane tereny. Nawierzchnia jest bardzo dobrej jakości, a ruch umiarkowany, choć zdarza się, że samochody przejeżdżają z dużą prędkością.
W końcu jednak pojawia się znak informujący do drodze pod górę. I to za nim zabawa zaczyna się na dobre. Łagodne parę procent od razu zmienia się w kilkanaście. Pedałowanie staje się coraz trudniejsze, tętno rośnie, a ja szybko nabieram wysokości. Po drodze jest parę bardziej płaskich odcinków, ale nie są długie i zaraz za nimi czają się kolejne trudności.
W pewnym miejscu trasa łączy się z czarnym szlakiem pieszym, który też prowadzi pod schronisko. Od tego momentu jest też nieco bardziej płasko – znów kilka procent nachylania, zamiast kilkunastu. Nadal od czasu do czasu przejeżdżają samochody, a liczba mijanych po drodze domów nawet się zwiększa. Krajobrazy po prawej stronie robią się coraz bardziej spektakularne. Widać wiele okolicznych szczytów, między innymi Luboń Wielki, Babią Górą, a nawet delikatny zarys Tatr.
Dalsza droga prowadzi trochę przez las, trochę przy polach uprawnych i zabudowaniach. Pnę się coraz wyżej, od czasu do czasu pokonując jakiś bardziej pochyły fragment. Nie jest jednak tak ciężko, jak jeszcze chwilę wcześniej, więc można trochę odsapnąć przez końcówką, która wiem, że jest wymagająca.
W końcu znowu zaczyna być mocno pod górkę. Przy drodze pojawia się też parę płatnych, prywatnych parkingów, gdzie można zostawić samochód przez wizytą w schronisku lub wyruszeniem na górski szlak. Na ostatnich kilkuset metrach wygodny asfalt zamienia się w dziurawe, betonowe płyty. Nie są jednak aż tak niewygodne, jak mogłoby się to wydawać ze zdjęcia – bardziej przeszkadza fakt, że jest po prostu stromo. Mając za sobą już ponad 7 km podjazdu może być ciężko zmusić się do jeszcze mocniejszego kręcenia.
Za odcinkiem z płyt znajduje się wejście na teren schroniska. Koniec podjazdu. Kończy się również droga, po której można jechać takim rowerem, jak mój Triban – dalej jest już pełnoprawny górski szlak, z dużą ilością kamieni i korzeni (a przy gorszej pogodnie również błota).
Jestem trochę zmęczony wspinaczką, więc siadam na jednej z wolnych ławek. Wokoło całkiem sporo ludzi – w większości pieszych turystów, ale jest i paru rowerzystów. Widocznie podjazd jest popularny, sam też wjeżdżając tu minąłem kilka osób wracających z góry.
Jem, piję, odpoczywam. W pewnej chwili dopada do mnie miejscowy kot. Bardzo oswojony z ludźmi, bo momentalnie zaczyna się łasić, chodzić mi po nogach i polować na kanapkę, którą jem. Bez problemu daje się głaskać, jednak po chwili chyba się znudził (albo stwierdził, że nie ma szans na jedzenie) i poszedł dalej.
Powrót do Krakowa
Na mnie też powoli pora. Kilkanaście minut siedzenia pod schroniskiem wystarczy. Robię jeszcze parę zdjęć na pamiątkę, a potem zaczynam się zbierać i szykować do zjazdu. Ten nie trwa nawet 10 minut. Nawierzchnia jest świetna – równa, praktycznie bez dziur, dobrze wyprofilowana. Można się bez obaw rozpędzić i poczuć wiatr we włosach. Trzeba tylko uważać na zakrętach, bo jak wspominałem – od czasu do czasu przejeżdża jakieś auto.
Ani się obejrzę, a już jestem na dole. Później jadę kawałek na północ wzdłuż Raby, a następnie kładką przecinam rzekę i jestem w centrum Pcimia. Postanowiłem, że dla odmiany wrócę drugą stroną, czyli cały czas tuż przy Zakopiance. Może i mniej ciekawie krajobrazowo, ale za to inaczej niż w tamtą stronę.
Te kilkanaście kilometrów mija mi dość szybko. Wracam z wiatrem, mam jeszcze zapas sił, a pagórki po drodze są niewielkie. Wbrew pozorom, był to całkiem przyjemny odcinek. Bez problemów docieram do Myślenic, gdzie zjeżdżam do parku na Rabą i robię chwilę przerwy przed ruszeniem do domu przez dużo bardziej wymagające Pogórze Wielickie.
Początkowo idzie łatwo. Jadę tą samą drogą, co rano, czyli kolejno Polanka, Zawada, Siepraw. Tam decyduję, że na Świątniki skieruję się nieco innym wariantem (liczę na mniej podjazdów, choć pewnie jest podobnie na obu trasach). I tam dopada mnie kryzys. Pedałuje się coraz ciężej, lekko zaczyna boleć brzuch. Do tego zachmurzenie już dawno minęło i znów z nieba leje się żar.
Trochę zwalniam, zaczynam więcej pić. Jazda staje się mniej przyjemna, szczególnie na podjazdach. Ale do końca zostało jeszcze jakieś 25 km, więc trzeba zacisnąć zęby i jakoś to przetrwać. Byle do Świątnik, potem będzie już głównie z górki.
W końcu się udaje. Mam ochotę na standardową przerwę na skwerze przy urzędzie miasta, jednak dziś jest tam jakiś festyn i ludzie zajmują cały teren. Odpuszczam i po prostu zaczynam zjazd. Od razu lżej. Do Wrząsowic jest tylko jeden delikatny podjazd, później przeważnie w dół.
Zaczyna mi się wydawać, że na tych zjazdach trochę odpocząłem, jednak gdy w za Lusiną znów zaczynają się podjazdy, szybko zmieniam zdanie. Wrzucam coraz niższe biegi, tempo znowu spada, a ja zajmuję się już głównie odliczaniem kilometrów. Mijając tabliczkę z napisem „Kraków” mam ich przejechanych 95. Jestem już jednak w docelowym mieście, więc morale idzie w górę – do domu całkiem blisko.
Ostatnie kilometry to też kopia porannej trasy. Czuję, że jadę na oparach, choć nawet nie chce mi się jeść tego, co zostało w plecaku. Dopijam tylko wodę do końca i jakoś toczę się wzdłuż Zakopianki rozmyślając o tym, że mijane pagórki kiedyś były chyba mniej strome…
Wycieczkę kończę po ponad 105 kilometrach. Przewyższeń wyszło jakieś 1200 metrów, więc była to zdecydowanie moja najtrudniejsza rowerowa wyprawa w tym sezonie. Może jeszcze nie pora na takie trasy. Albo… może po prostu warto przed nimi trochę wypocząć, a nie robić tego z pełnego treningu, dzień pod zawodach bieganych w temperaturze 30 stopni? W sumie często mówi się, że sportowcy amatorzy potrafią ciężko trenować, ale kiepsko radzą sobie z regeneracją. Może i ja padłem tego ofiarą?
Dzięki za opis, właśnie myślę o zrobienie tej trasy i szukam informacji. Wiem że trochę lat już minęło, ale może masz gdzieś ślad GPS i mógłbyś się nim podzielić? ;)
Oj, tego GPX-a to ja już chyba nie odszukam… Ale trasa jest dość łatwa. Siądziesz chwilę nad mapą i na pewno wykombinujesz ;)