ITMBWieczorem #220 – nowy rekord w biegu na 5km! (18:40)
Jednym z moich głównych celów biegowych na ten rok było złamanie 19 minut na dystansie 5 kilometrów. Ze względu na panujące ostatnio upały, długo czekałem na dzień, w którym mógłbym podjąć taką próbę. Gdy jednak nadeszła okazja, bez wahania udałem się na wieczorny bieg ITMBW, by powalczyć o nowy rekord na tym trudnym, choć bardzo lubianym przeze mnie dystansie.
Moja dotychczasowa życiówka na „piątkę” wynosiła 19:00 i pochodziła jeszcze w 2016 roku. Mamy teraz prawie połowę 2018, więc trochę działało mi na nerwy, że od dłuższego czasu nie mogę się nawet zbliżyć do tego poziomu. Ale ponieważ w 2017 roku zachciało mi się maratonu i startu w triathlonie, więc odpuściłem walkę o szybkość na rzecz długich treningów wzmacniających wytrzymałość.
Koszt tego taki, że wiele moich rekordów z krótszych biegów jest już stara i fajnie byłoby w końcu zacząć je poprawiać. Niecały tydzień temu miałem okazję wystartować w Teście Coopera, gdzie mierzyłem się z wynikiem 3410 metrów. Udało się wybiegać 3100, więc różnica ogromna, ale można zrzucić trochę winy na pogodę – bieganie przy niemal 30 stopniach nie jest łatwe i na pewno nie sprzyja biciu rekordów.
Mimo wszystko, idąc w czwartek wieczorem na kolejny bieg, miałem trochę obaw – czy aby na pewno moje ostatnie treningi coś dają? Na długich dystansach idzie mi w sumie coraz lepiej, ale czy nie zacząłem przez to tracić na szybkości?
ITMBwieczorem
Mamy w Krakowie taką ekipę o nazwie ITMBW (skrót od „I Ty Możesz Być Wielki”). Stowarzyszenie miłośników biegania, które regularnie organizuje mniejsze lub większe zawody, biegi towarzyskie, wspólne treningi, wyjazdy i tym podobne atrakcje. Krótko mówiąc – robią masę dobrej roboty dla lokalnego biegactwa.
Jedną z inicjatyw jest coczwartkowy bieg na dystansie 5 lub 10 km (do wyboru) organizowany na wiślanych bulwarach. Za darmo, w miłej atmosferze, z pomiarem czasu i dobrze zmierzoną oraz oznaczoną trasą. Czasem tam chodzę i startuję – by zrobić mocny trening albo się pościgać (a ścigać się lubię).
Przebieg zawodów
14 czerwca, parę sekund przed 20:00. Stoję w pierwszej linii czekając na sygnał do startu. Słońce powoli zbliża się do horyzontu, wiele lekki wiatr, temperatura wynosi trochę poniżej 20 stopni. W kontekście ostatnich tygodni – świetne warunki do biegania. I to chyba nie tylko dla mnie, bo na start przyszło dobre 70 osób – rzadko jest aż tak tłoczno.
Nie mam jednak zamiaru doświadczać biegania w tłumie. Ustawiam się na początku stawki i po zakończeniu odliczania od razu mocno przyspieszam. Mam jednak w pamięci, żeby nie przesadzić, bo już parę razy zdarzało mi się zostawać „mistrzem pierwszej prostej”, za co później płaciłem cierpieniem w końcówce i utratą paru pozycji.
Przede mną jest paru lokalnych wymiataczy, z którymi na pewno nie mam szans. Staram się co jakiś czas spoglądać na zegarek i korygować tempo. Wiem, że aby złamać 19 minut, musi być ono lepsze niż 3:48 min/km. Wiem, że potrafię biec w takim tempie względnie komfortowo przez 1,5 czy 2 kilometry. Ale nie wiem, co będzie później. Tu trzeba trochę zaryzykować, najwyżej później zwolnię, zawalę bieg i będzie trzeba podjąć kolejną próbę. Na tym w końcu to wszystko polega – na próbowaniu bicia rekordów, nie odnoszeniu sukcesu za sukcesem.
Pierwszy kilometr kończę z czasem 3:41. Świetnie, ale trochę za szybko. Czas w pierwszej 500-tki miałem jeszcze lepszy, potem (słusznie) lekko zwolniłem. Wciąż czuję się dobrze, ale gdybym już teraz czuł się źle, to byłoby niefajnie. Postanawiam drugi kilometr zrobić nieco wolniej. W tym momencie już mniej więcej wiem z kim można się trzymać, komu uciec, a kogo nawet nie próbować gonić. Szczególnie z jednym zawodnikiem biegnę praktycznie ramię w ramię. Raz próbowałem zaatakować, ale wycofałem się, nie chcąc teraz przyspieszać. Jeśli będzie okazja okazja, zrobię to w drugiej połowie biegu.
Drugi kilometr zrobiony w 3:46. Optymalnie, takie tempo mi pasuje i myślę, że dam radę go utrzymać. Problem tylko w tym, że większość odcinka biegłem z lekkim wiatrem w plecy i nie wiem, o ile trudniej będzie w drugą stronę.
W połowie trasy (2,5 km) jest nawrót o 180 stopni. Ciasny, nieprzyjemny – trzeba zwolnić praktycznie do zera i potem znów przyspieszyć, starając się trafić w dotychczasowy rytm. Ale chyba się udało. Ok, pora zacząć te zawody na dobre. Zaczynam już czuć zmęczenie, ale chyba utrzymam. Jestem dobrej myśl.
Słabnie za to dziewczyna przede mną (jedyna kobieta na przedzie stawki) i wraz z zawodnikiem biegnącym obok mnie udaje nam się ją wyprzedzić. Chwilę później zaczynam odczuwać, że faktycznie teraz jest trochę pod wiatr. Ale bez tragedii, nie sądzę, żeby zwalniał mnie bardziej niż 2 sekundy na kilometr.
Biegacz, którego się trzymałem, zaczyna przyspieszać. Albo ja słabnę. Choć chyba to pierwsze, bo zegarek ciągle podaje podobne wskazania (przy spojrzeniach przewijają się różne wartości między 3:44 a 3:48). Postanawiam więc, że nie będę go teraz gonił, tylko trzymał się własnego zadania. Jeśli starczy sił, to może powalczę na finiszu.
Z siłami jednak ciężko. Kończę trzeci kilometr ze średnią 3:45 min/km i zaczynam mieć tego wszystkiego dość. Ale nie chcę się poddawać. Nie zwolnię, za daleko już zaszedłem! Jeśli utrzymam tempo, będzie cudowna życiówka. Jak nie utrzymam, to wciąż mam kilkanaście sekund zapasu, ale muszę zrobić wszystko, żeby utrzymać. Zostało jakieś 7 minut, tyle można przecierpieć.
Niewiele pamiętam z czwartego kilometra. W stawce nic się nie zmieniło, dystans pomiędzy mną, a tym, co niedawno był koło mnie cały czas wynosi około 5 metrów na jego korzyść. Dalej z przodu jest jeszcze dwójka, ale byłoby bardzo ciężko nawiązać z nimi walkę. Skupiam się na utrzymaniu tempa i to się udaje – kolejny kilometr zrobiony w 3:45. Teraz już wiem, że się uda. Będzie bolało, ale się uda. Nazbierałem tych cennych sekund na tyle, że nawet gdybym zwolnił do 4:00, to i tak będzie poniżej 19-stu minut.
Trzeba tylko jakoś wytrzymać te niecałe 4 minuty. Ostatni kilometr zawodów nigdy nie jest łatwy – człowiek już leci na oparach. W „piątce” jest to szczególnie dotkliwe, bo tu praktycznie cały dystans biegnie się powyżej progu mleczanowego i poziom zakwaszenia wyłącznie narasta. Nogi nawet dobrze się trzymają, ale coraz mniej przyjemnie się oddycha, zaczynają się jakieś drobne kolki i inne bóle w jamie brzusznej.
Ale chyba nie tylko ja mam problemy. W okolicach 4,5 km zwolnił jeden z tych „dwóch przed nami” i teraz mam dwójkę w odległości 5-10 metrów i jednego dalej z przodu. Plus oczywiście ta grupa, która od początku była poza zasięgiem rywalizacji.
Pół kilometra do mety. Lubię ten odcinek. Albo go nienawidzę. W sumie to nie wiem, które dominuje. Ale jest tu coś dziwnego. Człowiek ma serdecznie dość, ale znajduje siły, żeby przyspieszyć. Kalkuluje, z kim można jeszcze powalczyć. Ten, który wcześniej zwolnił znów przyspiesza, ale powoli zamykam dystans do tego, z którym biegłem przez dłuższą chwilę na wcześniejszych kilometrach. To może się udać!
Nie mam jednak sił na długi finisz – zbyt duże zmęczenie. Przyspieszam tylko delikatnie, żeby powoli połykać dzielący nas odcinek. Zrównujemy się jakieś 150 – 200 metrów od mety. Zaczyna się zaciąganie długu tlenowego. Wiem, że trochę pocierpię za linią mety, ale teraz to nie ma znaczenia. Chcę utrzymać tempo, nie dać się znów wyprzedzić i skończyć z jak najlepszym czasem.
I koniec. Mijam białą, nakreśloną kredą na asfalcie kreskę. Osoba mierząca czas wciska przycisk na stoperze, a ja powoli wytracam prędkość. Z wyprzedzonym na finiszu zawodnikiem podajemy sobie ręce. Później próby złapania oddechu. Trochę trwało zanim doszedłem do siebie. Ale było warto, radości z ustanowienia nowej życiówki już nikt mi nie odebierze.
Skończyłem na czwartej pozycji z czasem 18 minut 40 sekund. Dotychczasowy rekord pobity o 20 sekund, więc o wiele, wiele lepiej niż zakładał nawet najbardziej optymistyczny plan. Chyba jednak nie straciłem tej szybkości i mogę dalej trzymać się realizowanego do tego pory planu treningowego.
Biegowe plany na przyszłość
Właściwie to niewiele się zmienia. Biegowym priorytetem na ten rok było złamanie: 19 minut na 5 km, 40 minut na 10 km i 1h 30 min w półmaratonie. Pierwsze się już udało. Na drugie miałem szanse, ale przegrałem w chorobą – trzeba czekać na kolejną okazję. Trzeciego będę próbował w październiku.
Nadal będę starał się biegać około 50 kilometrów i robić 2 mocniejsze akcenty tygodniowo. Póki co, sprawdza się to całkiem dobrze.Wiem, że czeka mnie jeszcze wiele pracy, ale patrząc na dzisiejszy wynik, raczej mogę być dobrej myśli i traktować te cele jako możliwe do realizacji.