Żółty szlak Dobczyce – Wieliczka
Małopolskie szlaki to nie tylko Tatry i Beskidy. Pod Krakowem jest również sporo innych tras, poprowadzonych przez pogórza lub tereny nizinne. Choć mniej znane, one też potrafią pokazać turyście parę ciekawych miejsc i atrakcji. W tym tekście przestawię jedną z takich tras: żółty szlak pomiędzy Dobczycami i Wieliczką.
Na dziś przejście czegoś łatwiejszego. Co prawda na południu mamy mocny halny i opady śniegu, ale już pod Krakowem sytuacja jest znacznie lepsza. Szykuje mi się wolny dzień z całkiem fajną pogodą, więc postanawiam sięgnąć po jeden ze szlaków z mojej „listy rezerwowej” i wybrać się tam na nieco dłuższy spacer. A nuż trafi się tam coś ciekawego i wartego opisania.
Żółty szlak z Dobczyc do Wieliczki – relacja z przejścia
Dojazd z Krakowa do Dobczyc
Z tym nie ma praktycznie żadnego problemu. Busów na tej trasie nie brakuje, jeżdżą od samego rana, w liczbie nawet kilku na godzinę. Ja decyduję się na taki, który pozwoli mi dotrzeć do Dobczyc w okolicach wschodu słońca. Jeśli pogoda dopisze, obejrzę go z murów tamtejszego zamku.
Wstaję o 5:20, jem śniadanie, pakuję niezbędne rzeczy do plecaka. Potem idę na przystanek. Około 6:50 wsiadam do niemal pustego busa. Jedziemy na południowy-wschód, najpierw w kierunku Wieliczki, potem odbijamy ku Dobczycom. Gdzieś przy wyjeździe z Krakowa zaczyna kropić. Ej, tego nie było w prognozach!
Wysiadam trochę przed 7:30 w okolicach dobczyckiego rynku. Już po deszczu, ale wciąż jest bardziej pochmurno niż powinno. Z tego wschodu to raczej wiele nie będzie.
Wycieczka szlakiem Dobczyce – Wieliczka
Przechodzę przy stojącym niedaleko przystanku kościele. Kawałek dalej skręcam w jedną z bocznych uliczek, która w kilka minut wyprowadza mnie na zamkowe wzgórze. Tam po raz pierwszy trafiam na oznaczenia żółtego szlaku, za jakimi mam zamiar poruszać się przez kolejnych 20-parę kilometrów.
Wchodzę przez kamienną bramę i docieram na teren z odnowioną basztą i kawałkiem murów obronnych. Zamierzam dostać się na wieżę i przez chwilę poobserwować stamtąd okolicę, lecz zamek w metalowych drzwiach okazuje się zamknięty. No trudno, jeśli nie baszta, to chociaż pochodzę trochę po murach.


Wschód okazał się całkiem ładny, choć niestety, samego słońca nie udało mi się zobaczyć. Wznosiło się gdzieś tam za gęstymi chmurami, które miały się rozejść dopiero za jakiś czas.
Spod murów przemieszczam się w stronę zamku położonego kawałek dalej. Ten można nawet zwiedzić od środka, jednak o tej porze wszystko jest jeszcze pozamykane (o ile w ogóle dziś otwierają, bo przecież pandemiczne szaleństwo i zamykanie wszystkiego związanego z turystyką trwa nadal).

Tuż przy zamku znajduje się skansen z kilkoma drewnianymi chatkami. Ten też przeważnie jest udostępniony do zwiedzania. Dziś dostrzegam jeszcze rozkopane zbocze, gdzie trwają jakieś prace remontowe. Wygląda to tak, jakby chciano zrekonstruować brakującą część murów od strony jeziora.

Dalej, żółty szlak prowadzi mnie w dół zamkowego wzgórza, po wygodnej ścieżce wytyczonej przez niewielki las. Gdy jestem już na dole, skręcam na chwilę w lewo i trawiastym terenem podchodzę w kierunku zapory. To kolejna z wartych uwagi, dobczyckich atrakcji. Choć szczerze mówiąc, trochę ciekawiej prezentuje się ona od drugiej strony. Stamtąd można też wejść na koronę zapory, która oferuje bardzo fajny widok na pobliskie Jezioro Dobczyckie.


Wracam na szlak i powoli kieruję z powrotem ku centrum miasta. Przechodzę obok boiska lokalnego klubu sportowego, następnie odbijam w stronę mostu. Chwilę później przeprawiam się nim przez Rabę i opuszczam ścisłe centrum.
Kawałek dalej skręcam w boczną uliczkę, przy której spotykam trochę jednorodzinnej zabudowy i parę obiektów noclegowych. W pewnej chwili urywa się asfalt, więc resztę tego odcinka pokonuję po drodze gruntowej lub wręcz polnej ścieżce poprowadzonej nad brzegiem jakieś rowu lub mocno uregulowanego potoku.

Ścieżka kończy się skrzyżowaniem z drogą wojewódzką. Przechodzę na jej drugą stronę, po czym przez moment idę jakąś utwardzaną uliczką. Później znów fragment gruntowy, tym razem z większą ilością błota. Kilkaset metrów dale trafiam do lasu, gdzie mam do zaliczenia niewielkie podejście. Gdzieś tu uświadamiam sobie, że znów zaczęło kropić.

Dotarłszy na szczyt pagórka skręcam w prawo. Przez prawie kilometr poruszam się asfaltową, choć rzadko zabudowaną i całkiem widokową drogą. Deszcz nieco się wzmaga, choć nie na tyle, bym rozważał wygrzebywanie z plecaka wodoodpornych ubrań.

Nieco problematyczne okazuje się zejście z tej drogi. Skręt nie jest oznaczony zbyt wyraźnie, przez co przegapiam go i idę kilkadziesiąt metrów za daleko. Na szczęście, często korzystam dziś z mapy, więc szybko się reflektuję i wracam na poprawną trasę.
Generalnie, na takich lokalnych szlakach, które prowadzą przez tereny zabudowane, mapę uważam za wręcz niezbędną. Nierzadko zdarza mi się natrafić na jakieś zarośnięte, zaklejone reklamami czy wręcz usunięte symbole, co sprawia, że o zboczenie z trasy dość łatwo. Choć jeśli chodzi o tej konkretny szlak, większych problemów nie ma. Znaki są gęste, wyraźne i w znacznej większości kompletne.
Wróciwszy na szlak schodzę z pagórka po jakieś rzadko uczęszczanej drodze przy płocie, a następnie skręcam na już lepszej jakości drogę gruntową. Ta przez dłuższy czas prowadzi mnie przez polny teren. W międzyczasie przestaje padać, a zachmurzone niebo szybko się przeciera. Ładną pogodę będę miał już do końca tej wycieczki.

Gruntówka prowadzi mnie do drogi wojewódzkiej numer 964. Wchodzę na nią i poboczem zaczynam wspinać się w górę serpentyny. Parę minut później jestem już w centrum Dziekanowic, gdzie mam okazję obejrzeć między innymi dwa kościoły z różnych epok.



Przy ruchliwej drodze idę jeszcze kilkaset metrów. Później, kawałek przed cmentarzem odbijam w prawo i zaczynam schodzić leśną, nieco zarośnięta ścieżką. To jedyny fragment tego szlaku, który wymaga trochę „łażenia po krzakach”. Dziś nie ma z tym większego problemu, ale latem, przy gęstszej roślinności, trzeba by się trochę nagimnastykować.

Po zejściu od razu muszę odzyskać trochę wysokości. Potem wychodzę spomiędzy drzew i idę do najbliższej drogi po czymś, co wygląda jak czyjaś działka. Ogrodzenia niby ma, ale ładnie przystrzyżona trawka sugeruje, że może to być prywatny teren. Nikt się jednak nie czepia, więc bez problemu docieram do ulicy, a następnie spędzam chwilę wśród zabudowań tej wioski. Najpierw pod nogami mam asfalt, później jakąś gruntówkę, a w końcu trafiam na jakąś większą drogę z niedawno odnowioną nawierzchnią.


Po niecałym kilometrze schodzę z gładkiego asfaltu i trafiam na pełną błota drogę gruntową. Dodatkową „atrakcją” jest remontowany właśnie mostek, który jednak piechotą da się pokonać bez większych problemów.
Później szlak kieruje mnie do lasu. Całkiem ładnego, a przy okazji największego na pokonywanej dziś trasie. Spędzam w nim jakieś 20-30 minut, ciesząc się spokojem i przyjemnym dla oka krajobrazem.


W pewnym momencie leśna ścieżka krzyżuje się z kolejną asfaltówką. Nim jednak na nią skręcę, coś przykuwa moją uwagę. Kilkadziesiąt metrów od szlaku, pod niewielkim pagórkiem zauważam kawałek muru. Jakiś bunkier? Kapliczka?
Kusi mnie, żeby to sprawdzić, więc podchodzę i trafiam na grobowiec rodziny Lipowskich, pochodzący z początku XX wieku. Budowla ma formę niewielkiego pomieszczenia, w którym znajduje się kilka tablic nagrobkowych, znicze oraz kwiaty. Konstrukcję wieńczy komin z niewielkim krzyżem, a całość, mimo upływu czasu jest zadbana i w całkiem niezłym stanie.


Obejrzawszy co się da, wracam na szlak i kolejnych parę minut idę również lasem, choć już po asfalcie. Wkrótce wychodzę na otwarty teren, gdzie mam do pokonania jakieś półtora kilometra niezbyt ciekawej, prostej drogi w terenie zabudowanym.

W końcu, na jednym ze skrzyżowań odbijam w lewo, idę jeszcze chwilę wśród domków, a potem schodzę do kolejnego lasu. Ten jednak tylko przecinam, choć po drodze muszę między innymi przeskoczyć przez niewielki strumień.

Za drzewami czeka mnie przejście przy paru domkach, a potem kolejna asfaltówka. Ta z początku jest nawet całkiem fajna. Przez niemal kilometr spaceruję lasem, potem jeszcze chwilę jego skrajem z niezłym widokiem na okoliczne pagórki.

Kolejny fragment jest niestety dość nudny. Przez cały czas poruszam się drogą publiczną, w terenie otwartym i umiarkowanie zabudowanym. Ciężko mi dostrzec tu jakieś atrakcje czy mogące się podobać krajobrazy. Ot, zwykłe chodzenie przez wioski.

Nieco ciekawiej robi się dopiero 3 kilometry dalej, w pobliżu Chorągwicy. Niby zwykła, mała miejscowość, ale ze względu na stojący tam, 286-metrowy maszt radiowo-telewizyjny, ciężką ją przeoczyć. To najwyższa budowla na terenie całej Małopolski. Nie stoi bezpośrednio przy szlaku, ale może być warto nieco zboczyć i obejrzeć z bliska (a konkretnie spod płotu otaczającego ośrodek).

Z położonej na wzniesieniu Chorągwicy mam też niezły widok na Kraków i Wieliczkę. Potem znów robi się mniej ciekawie. Niemal sam asfalt, coraz gęstsza zabudowa, a do tego niewiele atrakcji, na których można by zawiesić oko. Pod względem walorów turystycznych, północna część tej trasy wyraźnie ustępuje południowej.



Powoli docieram do Wieliczki, która ma stanowić metę mojej wędrówki. Do miasta wchodzę od południowego-wschodu, poruszając się już niemal wyłącznie między tutejszymi osiedlami. Gdzieś po drodze po raz kolejny przecinam wojewódzką 964-kę, a później kieruję się w stronę zabytkowego kościoła św. Sebastiana. To chyba jedyna atrakcja, jaką można obejrzeć przed dotarciem do centrum Wieliczki.

Za kościołem szlak prowadzi mnie w stronę rynku. Tam mogę zobaczyć między innymi trójwymiarowe malowidło przedstawiające komnatę w wielickiej kopalni soli, trochę rzeźb, świąteczne dekoracje oraz stojący w pobliżu Pałac Przychockich.

Przecinam rynek na skos, a następnie schodzę w stronę plant, mijając po drodze między innymi Zamek Żupny i Kościół św. Klemensa. Kawałek dalej widzę również szyb Regis oraz parę innych zabytków, z których słynie ta miejscowość. Jeśli ktoś jest nimi nieco bardziej zainteresowany, odsyłam do tego artykułu, stworzonego dosłownie kilka tygodni temu.

Na plantach skręcam w lewo. Kawałek dalej mijam starą szkołę górniczą, a następnie trafiam na ulicę prowadzącą przy wjeździe na teren jednego z udostępnionych do zwiedzania szybów. Parę minut później stoję już pod tabliczką znaczącą koniec żółtego szlaku.

Powrót Wieliczka – Kraków
Przejście kończę o 12:35, trochę ponad 5 godzin od startu. Do zachodu słońca czasu mam jeszcze sporo, więc zamierzam odwiedzić Szlak Wielkiej Wojny – kolejną z tras turystycznych, którą można się przejść będąc w Wieliczce.
Tamta wycieczka ma formę pętli, więc po jakimś czasie znów jestem w tym samym miejscu. Z niego udaję się na najbliższy przystanek, z którego będę mógł wrócić Krakowa. Pomiędzy miastami kursują prywatne busy i autobusy komunikacji miejskiej. Kilkaset metrów dalej jest też stacja kolejowa, skąd dość często odjeżdża krakowska kolej aglomeracyjna.
Chyba mam trochę szczęścia. Autobus, którym dostanę się w pobliże mojego osiedla pojawia się już po kilku minutach czekania. Wsiadam, kasuję bilet, zajmuję jedno z wolnych miejsc. W domu jestem jakieś pół godziny później.
Podsumowanie wycieczki
Szczerze mówiąc, było dokładnie tak, jak się spodziewałem. A także tak, jak wynikało to z mapy oglądanej na etapie planowania wycieczki. Mało lasów, sporo asfaltu, atrakcje głównie w miastach położonych na krańcach trasy.
Nie jest to niestety szlak, który mógłby mocniej zachwycić pokonującego go turystę. Jeśli chodzi o ciekawe miejsca, z pewnością warto odwiedzić zarówno Wieliczkę, jak i Dobczyce. W pamięć może też zapaść maszt w Chorągwicy czy klimatyczny grobowiec Lipowskich. Poza tym, jest to jednak średnio ciekawe chodzenie przez wioski z niewielką ilością zieleni po drodze. Jest w okolicach Krakowa wiele ciekawszych szlaków, więc ten polecić mógłbym jedynie pasjonatom lokalnej eksploracji, którzy dobrze wiedzą, co ich na takiej trasie czeka. Inni mogliby się trochę rozczarować.
Tu jeszcze mapa pokonanej dziś trasy:
Witaj, odkrylam Twoj blog dopiero w te wakacje, ale sporo juz zaczerpnelam z niego i wiedzy i inspiracji. BARDZO DZIEKUJE Dzisiaj tj. 7.08.2021 przeszlam zoltym szlakiem z Dobczyc do Wieliczki i podpisuje sie pod Twoim podsumowaniem. Nie zaluje, ze poszlam, ale na powtorke sie nie pisze, a i polecac nie bede. Jedynie, co chce dodac do Twojego opisu, to do fragmentu w Dziekanowicach przy cmentarzu, o ktorym piszesz, ze jest zarosniety. Na dzieñ dzisiejszy byl tak zarosniety, ze nie do przejscia. Probowalam z roznych stron… bez skutku. I tu moja podpowiedz trasy alternatywnej: cofnac sie do glownej drogi, skrecic w prawo i isc kawalek do gory chodnikiem do momentu, gdzie zielony szlak rowerowy skreca w prawo. Ta ulica dojdziemy do miejsca gdzie zielony rowerowy spotyka sie z naszym zoltym (zolty skreca w lewo i jest to druga odnoga od naszej drogi). Jedyna trudnosc to taka, ze od strony, ktora idziemy nie ma namalowanego szlaku zoltego, wiec trzeba odwracac glowe, by nie przegapic. Szlak bedzie po lewej stronie na slupie przy zabudowaniach.
Pozdrawiam serdecznie, do zobaczenia kiedys na szlaku
Dzięki za cenną wskazówkę.
Moje przejście było na przełomie jesieni i zimy, więc bez takich problemów. W lecie, przy bujnej wegetacji, te mniej popularne trasy faktycznie bywają zarośnięte.
Pozdrawiam!