ITMBWieczorem #225 – życiówka ze sporym niedosytem
Od jakiegoś czasu marzy mi się złamanie 40 minut w biegu na 10 kilometrów. To ambitny cel, jednak treningi i ostatnie starty pokazały, że wydawał się możliwy do osiągnięcia. W ostatni czwartek postanowiłem spróbować i wystartować w zawodach z serii ITMBWieczorem. Czy udało się zrealizować to biegowe marzenie?
Parę słów wstępu
Pierwszą próbą ataku na 40 minut miał być Bieg Nocny na 10km pod koniec kwietnia. Niestety, wtedy rozłożyła mnie choroba, ciągle dochodziłem do siebie i nawet nie było sensu się ścigać. Przetruchtałem to „dla zasady” w czasie gorszym niż przeważnie robię spokojny trening.
Później wróciłem do formy, pobiłem życiówkę na 5km (18:40) i miałem spore nadzieje, że nowy rekord na 10 km będzie właściwie formalnością. Wystarczyło więc, że tylko trochę się ochłodziło i ruszyłem na czwartkowe ITMBWieczorem, by spróbować sił w zawodach na dychę. Trasa dokładnie ta sama, co ostatnio na 5 km (tyle, że do pokonania 2 razy), więc przeliczniki z kalkulatorów biegowych powinny zadziałać – a te dawały mi szansę nawet na wynik poniżej 39 minut.
O ile w ramach tej serii zawodów (to znaczy: ITMBWieczorem) uwielbiam biegać 5 km, to dycha nie jest już tak fajna. W tej pierwszej opcji zawsze jest się z kim pościgać, bieg jest bardzo dynamiczny i wiele osób nie odpuszcza aż do mety. 10 km biega dużo mniej ludzi i przeważnie każdy jest na innym poziomie. Przy wysokiej frekwencji jest kilkanaście osób, kiedyś w zimie pamiętam, że było nas tylko 5-ciu.
Konsekwencją tego jest, że im dalej, tym bardziej samotny jest bieg, bez szans na nawiązanie walki z osobą z przodu i bez poczucia zagrożenia przez rywala będącego za plecami. Bardziej przypomina to zwykły trening, ale cóż – w Krakowie nie ma wielu innych zawodów z dobrze wymierzoną trasą na 10 km, więc mimo wszystko warto wystartować.
ITMBWieczorem #225 – bieg na 10 km
Przybiegam na miejsce, robię parę przebieżek, wykonuję trochę ćwiczeń, po czym ustawiam się na starcie. Chwila czekania na odliczanie i ruszamy.
Szybszą grupę puszczam przodem. Nie zależy mi teraz na rywalizacji, tylko na możliwie szybkim ustabilizowaniu tempa w okolicach 4:00 min/km. Chcę pobiec pierwszą połowę w 20 minut, sprawdzić ile zostanie sił i jak się uda, to przycisnąć w drugiej.
Początek idzie całkiem dobrze, ale w sumie początek zawsze idzie dobrze (często nawet za dobrze). Pierwszy kilometr przebiegnięty w 3:59, więc idealnie z założeniem. Drugi też równo, w 4:00, jednak zaczyna mnie trochę martwić, że biegnie się dość ciężko. Owszem, to zawody, więc musi być ciężko, ale biorąc pod uwagę, że zrobiłem dopiero 20% dystansu, teraz powinno być jeszcze znośnie.
Trzeci kilometr był wolniejszy o 4 sekundy. Niby miał nawrotkę, która potrafi wybić z rytmu. ale i tak byłem pewny, że biegnę go nie wolniej niż poprzednie. Może dlatego, że na tym etapie wyprzedziłem parę osób, które najwidoczniej za szybko zaczęły i teraz opadły z sił.
Po 3 km bieg był już wyraźnie nieprzyjemny. Zacząłem mieć myśli, żeby zmienić dychę na piątkę i uznać to tylko za mocniejszy trening, jednak odłożyłem decyzję na później. Mogę przecież zdecydować nawet w połowie trasy, po prostu dając znać osobie mierzącej czas, że kończę.
4-ty kilometr znów był szybszy (3:58). Kolejny również (3:59). Czyli ostatecznie ustało się zrealizować założenie, żeby pierwsze 5km pobiec w 20 minut. Niestety, gorzej z drugą częścią tego planu – nie miałem już wiele rezerw, które pozwoliłyby przyspieszać. Ostatecznie, zdecydowałem się kontynuować bieg na 10 km, ale powoli marzenie o łamaniu 40 minut zaczęło stawać się coraz mniej realne. To będzie raczej walka o przetrwanie.
Po nawrotce na 5-tym kilometrze widziałem, że przede mną są 2 inne osoby. Jedna zdecydowanie poza zasięgiem, druga raczej też. Za mną też na pewno ktoś biegł, ale był w bezpiecznej odległości. Więc zgodnie z obawą, czekał mnie najpewniej samotny bieg aż do mety.
Zauważyłem, że zwalniam. Zegarek nie chciał już pokazywać „trójki z przodu”, a czasem tempo spadało nawet do 4:10 min/km. Zawsze starałem się wtedy przyspieszać, ale potem i tak jakoś zwalniałem. 6-ty kilometr w 4:05, 7-my w 4:06. Nic z tego nie będzie.
Po 7,5 km ostatnia, trzecia nawrotka. Zegarek pokazuje czas 30 minut i 24 sekundy od startu. Więc musiałbym teraz przyspieszyć do około 3:50 min/km – dobre 15 sekund/km szybciej niż wlekę się do obecnie.
Próbuję wykrzesać jakieś siły, ale nic z tego nie wychodzi. 8-my kilometrów również zamykam z wynikiem 4:06. Na 9-tym jest lepiej, bo 4:02, ale już mam tego wszystkiego serdecznie dość. Od jakiegoś czasu w jamie brzusznej co chwilę coś boli, oddycha się ciężko. Na szczęście, chociaż nogi dają sobie nieźle radę i posłusznie stawiają kolejne kroki.
Nadal jestem na 3-ciej pozycji, raczej nie zagrożonej przez nikogo z tyłu. Widzę natomiast, że osoba przede mną od jakiegoś czasu zwalnia i dystans między nami się zmniejsza. Niestety, tempo tego zmniejszania jest na tyle małe, że raczej nie uda się zamknąć luki przed metą. Musiałbym pewnie przyspieszyć do około 3:40, żeby mieć jakieś nadzieje (i zakładać, że rywal nie nawiąże walki).
Nie, w tej sytuacji nie ma szans na takie tempo. Dobrze, że udaje mi się utrzymywać to, które mam do tej pory, bo przez chwilę miałem obawy, że w końcówce totalnie opadnę z sił. Ostatni kilometr zrobiony w 4:01, choć pewnie tylko dlatego, że przed samą metą udało się odrobinę przycisnąć – bez tego pewnie byłoby wolniej o kilka sekund.
Kończę bieg na 3 miejscu (na 13 startujących) z wynikiem 40 minut 27 sekund. To moja nowa życiówka, ale niestety, nie jestem z niej zadowolony. Liczyłem na wiele więcej…
Podsumowanie
Co poszło nie tak? Piszę ten tekst parę dni po biegu, a ciągle nie potrafię sobie jednoznacznie odpowiedzieć. Mam parę teorii, ale obawiam się, że to może być zwykłe szukanie wymówki, zamiast przyznanie po prostu, że im dłuższy dystans, tym słabiej mi trzymać mocne tempo. W końcu, gdybym ślepo patrzył na te tabele i kalkulatory, to mógłbym zakładać, że śmiało mogę biec maraton poniżej 3 godzin. A życiówkę mam 3:48:10. 1:33:45 z półmaratonu też jest teoretycznie poniżej moich możliwości. Wygląda na to, że moja krzywa zwalniania jest dość stroma i coś będzie trzeba z tym zrobić.
Ale ok, może spróbuję wymienić czynniki, które mogły mieć wpływ na słaby wynik:
- pogoda – ciągle było powyżej 20 stopni, a do tego bardzo duża wilgotność powietrza. To nigdy nie sprzyja rekordom.
- zdrowie – rano bolało mnie gardło i trochę głowa. Teraz , parę dni później, ciągle mam lekki katar – może w tle była jakaś drobna choroba?
- zmęczenie – start był w pełnego treningu – w poniedziałek robiłem interwały, we wtorek wybieganie. Pewnie 1 dzień to za mało, żeby dobrze wypocząć.
- brak rywali na trasie – zawsze najlepsze wyniki robiłem, gdy musiałem kogoś gonić. Teraz ścigałem się wyłącznie z samym sobą, więc jednak ciężej było zmusić się do jeszcze większego wysiłku.
Cokolwiek by to jednak nie było, nie ma sensu zbyt długo tego rozpamiętywać. Nie wyszło – trudno, taki jest ten sport. Pora wyciągnąć wnioski i za parę tygodni podjąć kolejną próbę. No i mimo wszystko cieszyć się z wyniku, bo przecież nigdy jeszcze nie przebiegłem 10 km szybciej niż tego dnia.