Rowerem na górę Żar

W ten weekend po raz pierwszy wybrałem się na dwudniową wycieczkę. Chciałem nie tylko przebyć większy niż przeważnie dystans, ale i sprawdzić jak organizm zareaguje w sytuacji, gdy po jednym dniu intensywnej jazdy, będzie trzeba znów wsiąść na rower. Za cel wybrałem zdobycie góry Żar położonej w Beskidzie Małym.

Dojazd z Krakowa do Międzybrodzia Żywieckiego, wjazd na Żar, a potem powrót do domu, to jakieś 180 kilometrów jazdy i mnóstwo przewyższeń. Dodając do tego panujące obecnie upały, wychodzi coś, czego z obecną formę nie dałbym radę zrobić w jeden dzień. Ale ponieważ mam rodzinę w miejscowości pod Oświęcimiem, mogę tam przenocować i podzielić wycieczkę na dwa dni.

Pierwotnie, miałem zamiar najpierw spokojnie dojechać pod Oświęcim w sobotę, a Żar atakować w niedziele. Jednak warunki pogodowe ułożyły się tak, że cała sobota zapowiadała się ładna, a w niedzielę od południa straszyli deszczem i burzami. Więc lepiej będzie przebyć dłuższy odcinek pierwszego dnia, w drugiego rano tylko wrócić do Krakowa.

Rowerem z Krakowa do Międzybrodzia Żywieckiego

Ze względu na wspomniane wcześniej upały, zależało mi, żeby startować wcześnie, aby możliwie jak najmniej trasy jechać w pełnym słońcu i temperaturze odczuwalnej bliskiej 40 stopniom. Chciałem więc wyruszyć o wschodzie słońca i nastawiłem budzik na 3:30, ale gdy w nocy przebudziłem się około 2:40, stwierdziłem, że to też dobra pora na rozpoczęcie wycieczki.

Śniadanie, pakowanie i 3:40 ruszam w trasę. Jest jeszcze ciemno, więc konieczne jest użycie lampek. Temperatura bardzo przyjemna, niestety wiem, że z każdą godziną będzie coraz gorzej.

Obieram kurs na Skawinę. Docieram tam w niecałą godzinę jadąc przez Zakrzówek, ulice Grota-Roweckiego, Borzyńskiego, Bunscha, Skotnicką, a następnie kawałek drogą 44. Tej ostatniej trzymam się też za Skawiną aż do Brzeźnicy. O tej porze ruch jest minimalny, więc nawet „krajówką” jedzie się bardzo przyjemnie. Przy okazji, załapuję się na wschód słońca.

W Brzeźnicy skręcam na południowy-zachód i kieruję się w stronę Wadowic. Jadę przez ładne, lecz pagórkowate tereny wsi Nowe Dwory, Wyźrał i Witanowice. Z napotkanych po drodze atrakcji zapamiętam na pewno świetny widok na spowite porannymi mgłami pagórki na południu oraz parę kilometrów zdartego asfaltu (remont drogi w miejscowości Wyźrał).

Mimo tego ostatniego, odcinek oceniam pozytywnie i uważam za lepszą alternatywę niż jazda do Wadowic przez Zator. Choć było więcej przewyższeń, na pewno zaoszczędziłem tam sporo czasu i pewnie też trochę sił. „Skrót” kończę w Tomicach, a parę już kilometrów dalej robię sobie chwilę przerwy na wadowickim rynku. Około 45 kilometrów za mną. 1/3 trasy.

Kolejny etap to jazda z Wadowic do Andrychowa. To tylko jakieś 10-12 kilometrów, ale po dość nieprzyjemnej trasie. Krajowa 52 jest prosta, nudna i bardzo ruchliwa, a do tego ma sporo niewielkich podjazdów.  Bardzo cieszę się, gdy kilkadziesiąt minut później opuszczam ją wybierając zjazd do miejscowości Czaniec. Od razu robi się spokojniej. Niestety, mniej więcej w tym miejscu zaczyna się również robić gorąco. A nie ma nawet 8-mej! Oj, to będzie ciężki dzień.

Przez Czaniec dojeżdżam do Kobiernic, gdzie skręcam w lewo i kieruję się w stronę Porąbki. Powoli wdzieram się na teren Beskidu Małego. Teraz górskie pasma są już nie w oddali, ale też dookoła mnie. Ładnie, chyba nawet mógłbym tu kiedyś zamieszkać. Zresztą nie tak dawno też chwaliłem te tereny przy okazji przejazdu przez przełęcze Przegibek i Kocierską.

Przed Porąbką robię chwilę przerwy nad jeziorem Czanieckim. W Porąbce przy altanie i wodospadach na strumyku Wielka Puszcza. Za Porąbką – a jakże inaczej – przy zaporze. Dużo przystanków, ale jest co oglądać. Infrastruktura hydrotechniczna w okolicy jest bardzo rozbudowana. Występuje sporo zapór, elektrowni wodnych, zbiorników retencyjnych. Sama góra Żar też zresztą słynie z elektrowni szczytowo-pompowej i wielkiego zbiornika wodnego na samym wierzchołku.

Jezioro Czanieckie.
Rzeka Soła widziana z mostu w Porąbce.
Strumień Wielka Puszcza w Porąbce.
W oddali zapora Porąbka w Międzybrodziu Bialskim.
Widok z drugiej strony.
Rzeka Soła widziana z korony zapory.

Bardzo lubię to miejsce. Zapora jest sporych rozmiarów, wygląda na bardzo zadbaną, a widoki w każdą stronę robią wrażenie. Zawsze chętnie tu wracam i pewnie jeszcze nie raz odwiedzę tę lokalizację. Teraz nawet z przyjemnością zostałbym dłużej, gdyby nie szybko rosnąca temperatura. Na prawdę nie chcę robić tego godzinnego pojazdu na Żar w południe…

Przejeżdżam na drugą stronę i drogą 948 ruszam w kierunku centrum Międzybrodzia. Ruch jest umiarkowany, a podjazdów niewiele. Las na górskim zboczu daje też od czasu do czasu trochę przyjemnego cienia. Szybko mijam środek miejscowości i kierując się dalej na południe docieram do kolejnego Międzybrodzia – tym razem Żywieckiego. Przejeżdżam przez most na wschodni brzeg i skręcam w lewo. Pora zacząć podjazd.

Południowy kraniec jeziora Międzybrodzkiego.
Z brzegu dostrzegam już cel mojej dzisiejszej wycieczki (na zdjęciu widać wieżę nadajnika na szczycie góry Żar)

Podjazd na górę Żar

Jest parę minut po 9-tej. Niby wcześnie, ale pewnie będzie już koło 30 stopni. Co gorsza, droga, którą będę się wspinał prowadzi na wschód i nie wygląda na zacienioną. Więcej będę miał słońce prosto przed sobą. Dobrze, że chociaż picia mam jeszcze sporo.

Początek jest dość łagodny, potem zaczynają się bardziej strome kawałki. Średnie nachylenie z całego, 8-kilometrowego odcinka wynosi 5,5%. Wartość ta jednak często się zmienia podczas jazdy. Sporo jest krótkich, stromych fragmentów przeplecionych łagodniejszymi, gdzie można zregenerować siły. Żaden jednak nie zapisał się w mojej pamięci jako szczególnie trudny. Ot, długa droga pod górę, gdzie czasem trzeba wrzucić najniższy bieg i mocniej naciskać na pedały.

Początkowo jedzie się głównie wśród jednorodzinnej zabudowy. Wyżej pojawiają się leśne odcinki, choć budynki nie znikają aż od samego końca. Po drodze można trafić na punkty usługowe, wypożyczalnie sprzętu sportowego, domki letniskowe, a także na dolną stację kolejki linowej, którą można wygodnie dojechać na szczyt Żaru.

Do wspomnianej stacji, ruch samochodowy jest dość duży. Powyżej niech znacznie spada, choć nie do zera, bo jednak sporo osób i instytucji ma prawdo wjazdu na samą górę. Nawierzchni do ideału trochę brakuje, ale nie powiedziałbym, że jest zła – załóżmy, że termin „umiarkowanie dobra” trafnie oddaje moje odczucia w tym temacie.

Pierwszy bardziej stromy odcinek.
Dolna stacja kolejki linowej na górę Żar.
Jest również stok narciarski.
Na podjeździe / zjeździe zdarzają się ostre zakręty (bez typowych dla nich oznaczeń, więc jadąc w dół warto zachować ostrożność).
Ładny, leśny odcinek.
I znów stromiej pod górę.
Stąd już całkiem niedaleko.

W pewnym momencie wyjeżdżam z lasu i widzę wielką, sztucznie usypaną górę ziemi. To korona zbiornika wodnego, który znajduje się na szczycie Żaru. Jest częścią tutejszej elektrowni szczytowo-pompowej i służy do zarządzania nadwyżką lub niedoborem energii elektrycznej (gdy jest nadwyżka, woda jest pompowana z dołu do górnego zbiornika, a gdy energii brakuje, do jej wygenerowania wykorzystuje się energię potencjalną wody spływające ze szczytu w dół).

Tu jednak nie można do zbiornika podejść. Przy drodze stoi znak zakazu, a chcąc jechać dalej trzeba skręcić lekko w lewo i najpierw zjechać trochę w dół, a potem wspiąć się pod górną stację kolejki. Co dziwne, tam również pod koniec postawiono zakaz wjazdu, jednak nim nikt się chyba nie przejmuje. Samochody i rowerzyści zupełnie nie związani z obsługą elektrowni wjeżdżają tam dosłownie co chwilę.

Droga na szczyt poprowadzona przy zbiorniku.
Końcówka podjazdu przy górnej stacji kolejki.

I jestem na szczycie! Zmęczony, chyba lekko przegrzany, ale szczęśliwy. Cały podjazd zajął mi coś koło godziny. Zdecydowanie nie jest to czas, z którego można być jakoś szczególnie dumnym, ale w takich warunkach i po wcześniejszym przebyciu niemal 80 kilometrów, nie będę narzekał.

Góra tętni życiem. Żar nie dość, że oferuje świetny punkt widokowy, to jeszcze jest mekką dla fanów wielu rodzajów sportów. Ze szczytu co chwilę startują paralotniarze. Albo sami, albo zabierając klientów na loty tandemowe. Na zboczu jest pas startowy dla szybowców i motolotni, których też tego dnia widziałem co najmniej kilka. W zimie działa tu jeden z popularniejszych w okolicy stoków narciarskich (nawet miałem okazję parę razy skorzystać kilka lat temu). Przy stoku zauważyłem również trasę do downhillu. Parę kroków dalej jest tor saneczkowy. No i nie należy zapominać o piechurach, biegaczach i w końcu takich jak ja, którzy postanowili wjechać tu na rowerze.

Szczyt góry Żar (761 m n.p.m.)
Zbiornik wodny wchodzący w skład elektrowni szczytowo-pompowej.
Rower. Mój.
Restauracja i wieża nadajnika telewizyjnego na szczycie.
Górna stacja kolejki linowej.
Widok na północ (jezioro Czanieckie).
Widok na południowy-zachód (po lewej widać jezioro Żywieckie, w środku i po prawej fragment jeziora Międzybrodzkiego).
Paralotniarze szykujący się do startu.
Krótki rozbieg…
… i lecimy!

Po spędzeniu kilkudziesięciu minut na szczycie, obejrzeniu wszystkiego co się da (łącznie z paroma startami paralotniarzy), chwili odpoczynku, schłodzeniu się w cieniu, pojedzeniu i krótkiej rozmowie z jakimś innym kolarzem, zbieram się do zjazdu. Ten standardowo mija zdecydowanie szybciej niż podjazd, a pęd powietrza przy prędkości dochodzącej do 50 km/h jest jednym z przyjemniejszych odczuć w tym zdecydowaniu zbyt ciepłym dniu.

Dojazd do Oświęcimia

Jestem na dole. Za mną prawie 100 kilometrów, do rodziny pod Oświęcimiem zostało około 40. W większości po płaskim lub lekko w dół, więc nie powinno być źle. Niestety, gdy zaczynam jazdę na północ wzdłuż zachodniego brzegu jeziora Międzybrodzkiego, okazuje się, że jednak jest źle. Może nie tragicznie, ciągle dam ruszać nogami, ale ten podjazd mnie wykończył. Czuję ubytek sił, a tętno nawet przy spokojnej jeździe po płaskim potrafi przekroczyć 120.

No więc wlekę się powoli z jakąś śmieszną prędkością – nic innego mi nie pozostało. Najpierw Międzybrodzie Bialskie, potem Porąbka, Kobiernice, Kęty. Po drodze wstępuję do sklepu i dokupuję wody. Zabrałem ze sobą 3,5 litra, które jednak jest już na wykończeniu. Zgarniam Muszyniankę z lodówki i do teraz uważam, że to były najlepiej wydane 3 złote od na prawdę długiego czasu!

Wątpliwej jakości ścieżka rowerowa w okolicach Kęt.

W Kętach opuszczam ruchliwą 52-jkę i przeskakuję na drogę z numerem 948. Ta okazuję się jednak równie kiepska pod względem natężenia ruchu. Trudno, w sumie od tego gorąca jest mi już wszystko jedno.

Na płaskim udaje się jednak trochę odpocząć. Co chwilę popijam po łyku mojej cudownej, ciągle zimnej Muszynianki i odliczam kolejne kilometry do Oświęcimia. Mimo, że nie jestem głodny, zmuszam się by regularnie, co pół godziny gdzieś się zatrzymywać i wrzucać w siebie kanapkę, banana czy innego batonika. W końcu mijam tabliczkę graniczną miasta, w którym spędziłem sporo lat swojej młodości. Stąd do celu już niecałe 5 km.

Rzeka Soła przepływająca przez Oświęcim. W oddali wieża zamku oraz kościoły.

Przejeżdżam przez most nad Sołą, następnie skręcam na wały, gdzie przebiega ukończona niedawno Wiślana Trasa Rowerowa i jadę nią niedługi kawałek. Mijam kilka znanych z młodości miejsc – dom, w którym mieszkałem pierwsze 10 lat, stadion, gdzie kiedyś biegałem zawody, i na który chodziliśmy z kolegami na mecze piłki nożnej.

Później zjeżdżam z wałów i kieruję się na północ, ku przyklejonej do miasta wsi Babice, gdzie mieszkają moi rodzice. Tam, po około 135 kilometrach jazdy, kończę dzisiejszą wycieczkę. Pora trochę odpocząć, porządnie zjeść i spędzić resztę dnia z bliskimi.

Powrót do Krakowa

Następnego dnia wstaję sporo przed 6-tą. Miło być później, ale znów obudziłem się przed budzikiem, więc równie dobrze mogę zbierać się od razu. Przy takiej pogodzie im wcześniej, tym lepiej. Jem śniadanie, pakuję się, żegnam i ruszam w drogę.

Trasa jest dobrze mi znana i szczerze mówiąc dość nudna. Z Babic jadę w stronę Libiąża i tam na rondzie skręcam w prawo na drogę 780. Potem już tylko prosto przed siebie aż do samego centrum Krakowa. Brzmi niezbyt skomplikowanie, i faktycznie tak jest – można wyłączyć myślenie i po prostu kręcić.

Poranne mgły na drodze w stronę Libiąża.

Temperatura jeszcze znośna, siły nawet zregenerowane. Jedzie się dobrze, choć początkowo ciężko mi znaleźć wygodną pozycję na siodełku, bo jednak po wczorajszym tyłek trochę boli. Ale im dalej, tym lepiej. Po 20 kilometrach jest już w porządku. Ponarzekać mogę jedynie na duży ruch, jaki niemal zawsze panuje na tej trasie.

Dojazd do Krakowa odbywa się bez przygód i atrakcji. Po 3 godzinach jestem pod blokiem, gdzieś kończę ten dwudniowy wyjazd z wynikiem około 195 kilometrów. Początkowo wydaje mi się, że ten powrót w ogóle mnie nie zmęczył, ale jakieś 2 godziny później czuję się słabiej i kończę leżąc dłuższą chwilę na łóżku. Dopiero po zjedzeniu czegoś większego wracają siły.

Ogólnie mówiąc, nie było źle! Mimo upałów udało się przejechać zaplanowaną trasę, odwiedzić mnóstwo fajnych miejsc i przetestować się w sytuacji, gdzie po długiej i męczącej jeździe trzeba następnego dnia znów wsiąść na rower i jechać przez parę godzin. To na pewno przyda się przy realizacji różnych rowerowych planów w przyszłości.

Mapki niestety dziś nie będzie, bo pod Wadowicami GPS zaczął co chwilę tracić zasięg i musiałem go zresetować…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *